Wakacje sprzyjają odpoczynkowi, podróżom, refleksji, a czasami czytaniu książek, bo tylko wtedy jest na to wystarczająco dużo czasu. No to czytam sobie tak od czerwca, chociaż wakacji miałem jak na lekarstwo w tym roku...
Rozrzut gatunkowy w wybieranych przeze mnie do czytania książkach jest ogromny. Bierze to się z ciekawości świata i tematów, które to ciekawości moje pokolenie nauczyło zaspokajać się w dużej mierze z książek. Z braku dostępności innych mediów, z braku możliwości taniego podróżowania (no dobra, autostop był zawsze, słaba wymówka, ale w szczytnym celu), dla rozrywki, dla wiedzy. Vat na książki nie jest mi straszny. Zwłaszcza, kiedy to książki wybierają i znajdują mnie, a nie na odwrót, co wiązałoby się z ponoszeniem z mojej strony kosztów. Jul Pawła Goźlińskiego znalazł mnie za pośrednictwem urodzin tegorocznych. Wiadomo, jak prezent dla Kubusia, to najlepiej komiks, albo książka. A najlepiej komiksowa książka. Jul łączy w sobie w pewien sposób te cechy. Pisząc o tej powieści, mam ogromny problem ze sposobem jej skomentowania. Od wieków nie miałem okazji wypowiadać się na temat literatury w sposób naukowy. Zawsze tylko te komiksy. O czym jest Jul, przeczytajcie sobie tutaj i przy okazji zobaczcie to, co jest w nim komiksowego, a czego oceną chciałbym się zająć.
Lubię powieści detektywistyczne, kryminały etc. Nie kupuję ich sobie, nie eksploruję tego poletka, ale kiedy ktoś coś mi poleci, czytam z wielką przyjemnością. W ten sposób zapoznałem się m.in. z Markiem Krajewskim, którego brutalne kryminały retro wżarły mi się w głowę mocno- bez upiększania, intrygująco, niepoprawnie politycznie. No i napisane z jajem. Jul też jest napisany z jajem, bardzo specyficznie, aż ciężko mi się było przestawić na taki kategoryczny język tuż po skończeniu Szelmostw niegrzecznej dziewczynki mojego ulubionego pisarza latynoamerykańskiego, Vargasa Llosy, czyli z języka wyszukanego, ozdobnego, piekielnie szczegółowego, na krótkie i ostre zdania Goźlińskiego. Ale oczywiście ten język znakomicie pasuje do kryminału, rozgrywającego się wśród polskiej emigracji we Francji, tej po powstańczej emigracji ze wszystkimi jej bolączkami. Jest żonglowanie postaciami, o których uczą nas w szkole na polskim i historii, jest intryga, akcja napięcie, no i są komiksowe ilustracje, w sumie najsłabszy element powieści, ale jednak bardzo skutecznie mogący przyciągać do lektury.
Mnie bez większego zagłębiania się w funkcję tych komiksowych ilustracji, do zakupu książki zachęciłaby sama ich obecność. Nie zachęciła, bo książkę dostałem w prezencie od agenta Jaime Bundy (wybaczcie, to pozostanie hermetycznym żartem, niezrozumiałym dla więcej niż trzech, czterech ludzi na tym świecie). Problem jest taki, że jak dla mnie ilustracje książkowe powinny przede wszystkim działać klimatem, a te, wykonane przez Łuksza Mieszkowskiego mi nie działają klimatem. Działają jako bardzo średni wypełniacz, lep na śledzących komiksowe smaczki na każdym kroku. Druga sprawa to to, że to nie są klasyczne ilustracje, tylko plansze komiksowe. A skoro tak, to spodziewałbym się, że będą na te krótkie chwile, w których się pojawiają, brać ciężar opowiadania historii na siebie. Tak nie jest, gdyż dublują one tylko to, co jest przedstawione narracją tradycyjną. Mogą zatem posłużyć dla porównania, jak język książki przekłada się na język komiksu.
Dobra ilustracja moim zdaniem rozwija jakiś wątek w tekście obecny, podkreśla go, eksponuje, jest wizualizacją, jakiej dokonuje każdy czytelnik (a więc także ilustrator, który czyta książkę jako jedna z pierwszych osób). Nie wiem dlaczego, ale kiedy zobaczyłem te komiksowe plansze, pomyślałem, że genialnie by było, gdyby one były fragmentem integralnym powieści (jak u Eco, na przykład), a nie tylko w gruncie rzeczy zbędnym do niej dodatkiem. Jestem za twórczym i dialogowym mieszaniem się mediów i języków. Skoro w komiksie można wykorzystać fragmenty fikcyjnych pamiętników, artykułów prasowych, powieści nie na zasadzie dodatków, to niech w literaturze komiks będzie wykorzystywany w ten sam twórczy sposób. To jest taka moja mała fiksacja chyba, życzenie również, bo odgaduję że autorzy chcieli w tej powieści mieć plansze komiksowe w takiej funkcji i kształcie, więc nie chcę zarzucać „wielbłądowi, że ma garb”, tylko nieśmiało napomknąć o możliwościach, o tym co można. A można wiele, można być bardziej komiksową książką niż Jul, bez jednego kadru komiksowego na swoich kartach, o czym przekonuje mnie niedawno zakończona lektura (zajęła mi w zasadzie jeden dzień!) Strażnika Parku Błażeja Dzikowskiego. Ale o tym, następnym razem...
qba- the impossible book warrior
pssst! a Jula i tak polecam jako książkę, na ilustracje jednak uważajcie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz