niedziela, 31 stycznia 2010

pRzYpAdKi portugalskie 22



Tomorrow the chinese will deliver the pandas to dzisiejszy bohater. O autorze, Marco Mendesie, pierwszy raz usłyszałem prawie dwa lata temu w rozmowie z Pedro Norą. Na ogół jest tak, że kiedy ktoś wspomina mi o fajnym filmie, fajnej książce, no, o czymś fajnym, co koniecznie powinienem zobaczyć/przeczytać, to mój umysł ma problem z zapamiętaniem nowych wiadomości. Dotyczy to zwłaszcza imion i nazwisk. Dziwnie się zatem zdarzyło, że tym razem bez problemu potrafiłem przywołać po powrocie do komputera imię i nazwisko tego właśnie autora. pRzYpAdEk ów szczególnie mnie cieszy, bo grzebiąc w sieci trafiłem na blog Diário Rasgado prowadzony przez Marca i przepadłem.

Przy pobieżnym zapoznaniu się z jego zawartością zachwycił mnie głównie rysunek- ołówkowe szkice, czasami bardzo dokładne, czasami bardzo niedbałe, upstrzone zupełnie zbytecznymi wydawałoby się kreskami. Potem trochę poczytałem i... na dłuższy czas dałem sobie spokój. W głowie jednak pozostała informacja o tym, że Marco wkrótce wyda komiks drukiem. Lubię gromadzić portugalskie komiksy, bo przydają mi się one w pracy i potencjalnie stanowią kolejne tytuły, które jakiś polski wydawca postanowi wydać, a to oznacza dla mnie pracę. Z Tomorrow the chinese will deliver the pandas pod tym względem jest problem o tyle, że to komiks w całości przetłumaczony już na angielski. Nie żebym nie dał rady czegoś z angielskiego przetłumaczyć, zdarzyło mi się już, ale w tym pRzYpAdKu oprócz języka jest jeszcze blogowa wersja, którą można podejrzeć, a to czasami zniechęca wydawców do inwestowania w papierowe wydanie. Co więcej, Marco nie stworzył jeszcze dłuższej fabuły, ani nie tworzy jej na blogu, a taki zbiorek luźnych artów (pozornie luźnych, jak wywnioskuję pod koniec tego tekstu) nie jest raczej zbyt poszukiwany. Dobrą wiadomością dla polskiego czytelnika w tym wszystkim jest to, że blog autora od jakiegoś czasu jest tłumaczony na angielski, a co za tym idzie, tym razem nie piszę w próżnię, sami możecie zapoznać się z opisywanym komiksem.



Tomorrow the chinese will deliver the pandas to wybór jednoplanszówek, pasków, rysunków, szkiców i kilkuplanszowych komiksów. Łącznie 32 strony, które mimo pozornego poszatkowania, składają się w miarę spójny komiks, a jeśli to określenie na wyrost, to przynajmniej mogę napisać, że składają się w spójny obraz. To historyjki z życia wzięte, opis codziennego życia Marca, jego dziewczyny i przyjaciół, z którymi mieszka. Tytuł jest zarazem fragmentem dłuższej historyjki, w której Marco zastanawia się nad tym, co by zrobił z kupą forsy. Słowa te wypowiada jeden z budowniczych jego wymarzonego domu. Pandy mają być wisienką na torcie. Dla kogoś, kto żyje na styku, z prac na zlecenie, bez stałego zatrudnienia, ucieczka w marzenia jest sposobem na przetrwanie w jako takim zdrowiu psychicznym. Dobrze, że komiks jest w stanie zapewnić odskocznię tego rodzaju.

Nie potrafię się nie uśmiechnąć, kiedy czytam te historyjki oparte na takim humorze życiowym, który nie sprawia, że tarzam się po podłodze, ale że po prostu czuję się lepiej. Jest w tym zbiorku kilka momentów, które lubię szczególnie. To te chwile, kiedy z głównego bohatera wychodzi pasjonat, który potrafi jak dziecko cieszyć się z czegoś, co dla postronnych jest zwykłym szpargałem bez wartości. Widzę samego siebie, kiedy Marco wraca z giełdy i z dumą pokazuje swojej dziewczynie numer pisma komiksowego, na który długo polował. Ta dziecięca wręcz radość jest rozbrajająca, a momenty, w których schodzi na opowiadanie o komiksowych sprawach należą do najlepszych w albumie. Kontrapunktem dla nich są dosyć sprośne i swojskie opowiastki, które bardzo dobrze wpływają na różnorodność tego albumiku.

Bardzo udanie wypada przyjęcie przez autora dystansu wobec siebie samego oraz naszpikowanie historii ironią, co pozwala mu śmiać się z samego siebie, a czytelnikowi daje wrażenie otwartości i szczerości z jego strony. I nie jest to tandetne obnażanie się, ale próba wydobycia z własnego życia momentów, w których bywamy bezbronni, kiedy wszystko widać, a szczególnie to, jacy naprawdę jesteśmy.



Styl autora to podróż od bazgrołowatych szkiców grubą kreską, poprzez lekko zarysowane kadry, aż do realistycznych ołówkowych rysunków. Bardzo podoba mi się w warstwie graficznej ta pozorna niedbałość, skreślenia, nie do końca wymazany tekst portugalski, czasami całkowicie czytelny obok angielskiego tłumaczenia. Niesamowitą siłę mają całostronicowe rysunki opatrzone krótkim dopiskiem autora, taką nagłą myślą, która pojawia się w głowie tak szybko, jak zastyga przed oczyma naszkicowany potem widok. Albo pełne napięcia wypowiedzi portretowanych postaci. Te rysunki, paski i komiksy tworzą jeden obraz, który wymaga dopowiedzenia sobie wielu rzeczy, który dopiero przy udziale czytelnika nabiera cech dłuższej historii. Bo to życie właśnie.



qba- the impossible real warrior

niedziela, 24 stycznia 2010

11th Porto Cartoon Festival


Blog pRzYpAdKiEm wystartował 18 września 2007 roku, ale pierwszy poważniejszy wpis pojawił się na nim dwa dni później i dotyczył dziewiątej edycji festiwalu rysunku humorystycznego Porto Cartoon Festival, który uznawany jest za jeden z największych tego typu. Oczywiście wtedy zupełnym pRzYpAdKiEm znalazłem się w Porto i poszedłem obejrzeć ekspozycję. Tym razem pRzYpAdEk też odegrał pewną rolę, bo zupełnym pRzYpAdKiEm dowiedziałem się o tym, że jedenasta edycja ma swoją wystawę akurat wtedy, kiedy do miasta winem płynącego zawitałem w pierwszych dniach roku 2010. Jakiś roztargniony człowiek zapomniał zabrać ze sobą informator kulturalny Porto i okolic na styczeń 2010, zostawiając go na murku tarasu widokowego, i ten właśnie informator padł moim łupem.




Wystawa jak zwykle znalazła schronienie w Muzeum Prasy, które zlokalizowane jest w mało przyjemnej okolicy i nie wygląda zbyt reprezentacyjnie, ale przecież liczy się to, co można zobaczyć wewnątrz. Tematem prezentowanych prac w ramach jedenastej edycji konkursu był KRYZYS. No bo jakie inne słowo nie schodziło z ust wszystkich w minionym roku? I jaka jest lepsza metoda na przetrwanie kryzysu poza zaciskaniem pasa i ciężką pracą? Humor właśnie. Wystawa jest ogromna i oprócz prac zeszłorocznej edycji można oglądać też te nagrodzone podczas wcześniejszych odsłon konkursu. Jak to zwykle bywa nie zawsze zwycięska praca, wybierana przez juri, podoba się publiczności najbardziej. Wzorem lat ubiegłych odwiedzający mogą przyznać swoją nagrodę, głosując na miejscu za pomocą karty lub wirtualnie, na specjalnie przygotowanym po temu sprzęcie.




Przestrzeń, w której odbywa się ekspozycja nie jest zbyt widowiskowa, a to z jednej strony zaskakuje in plus, z drugiej in minus. Po ostatniej Amadorze spodziewałem się, że każda wystawa będzie miała efektownie zaaranżowaną przestrzeń i dziwnie czuję się w takim minimalistycznie przygotowanym miejscu. Na plus przemawia to, że nic nie odciąga uwagi od sedna, czyli od stojących na wysokim poziomie prac autorów z całego świata. Niestety jest troszeczkę niechlujnie, bo nikt nie dba o odklejające się karteczki z tytułami prac i nazwiskami autorów... Problemem jest też ilość zaprezentowanych prac, bo powiedzmy sobie szczerze, prozaiczne zmęczenie, które dopadnie każdego przy sto pięćdziesiątym rysunku, odbiera sporo radości z kontemplowania. Nie chcę specjalnie narzekać, ale zdecydowanie lepiej albo zrobić sobie krótką przerwę w trakcie zwiedzania, albo zakupić album, na który już mi nie wystarczyło pieniędzy niestety, i obejrzeć go sobie w domu w kilku odsłonach. Pod tym linkiem (trzecie miejsce dla Polaka!) możecie przekonać się, które prace zaimponowały juri najbardziej. Oczywiście choć zwycięska praca mi się podoba, to z przekory chyba poszukiwałem jakiejś innej, która by mnie powaliła, i o której mógłbym powiedzieć: TO JEST TO! No i oczywiście jest kilka prac, które nawet nie dostały wyróżnienia, a które jak dla mnie mogą konkurować z tą zwycięską. Całość zdjęć wykonanych na wystawie wrzucam w pokazie na końcu. Mało to profesjonalne z mojej strony, że bez nazwisk autorów, ale niestety nie zanotowałem nigdzie, a o sfotografowaniu z karteczkami pomyślałem pod koniec sesji zdjęciowej... Te najważniejsze, nagrodzone, są podpisane i do obejrzenia pod wskazanym już wyżej linkiem. Natomiast moje wybory wklejam niestety anonimowo, ale żeby jakoś to usprawiedliwić napiszę tak: artyści z całego świata zjednoczyli się w jednym, silnym głosie w sprawie kryzysu. Niech przemawia zatem ten jeden mocny, wspólny głos, a nie tysiąc odrębnych, które stworzyłyby wrzawę nie do zrozumienia. A oto moje typy:

1- to jest mój kandydat do zwycięstwa- prościej, dobitnej i dowcipniej już nie można.



2- krwiożerczym dolarem w szyję! Horror, groteska- twój dawny przyjaciel, twoim katem teraz i tutaj!



3- to jest najfajniejsza dla mnie graficznie praca z całej wystawy, choć na zdjęciu tego zapewne nie widać...



4- uwielbiam ten rysunek- balansuje on na granicy dobrego smaku, ale jest jednak na swój sposób elegancki, chyba przez technikę wykonania, przez tę czystą kreskę. Te uśmiechy, ta rozpacz, ta groza, że każdego to kiedyś dopadnie...



5- A to? For sale, czyli kryzys dosięga nawet szejków.



6- służący służy do końca. Nawet gustownym kamieniem na szyję. Niesamowita ironia.



7- Zagranie tym niewinnym i jednoznacznie kojarzonym symbolem nabiera niezwykłej siły. Gołąbek chciałby przynieść pokój, ale jak ma się dostać do klatki? Ptak zamiast pragnąć wolności, próbuje dostać się do środka- prosty pomysł, ale fantastyczny przekaz!



8- Niby prosty koncept, który powtarza się w kilku innych pracach, ale ta z kartami kredytowymi VISA zawiera w sobie nieosiągalny innym rysunkom dramatyzm.



9- Zobaczcie, nawet najstarszy zawód świata został dotknięty kryzysem!



A tu fotki pozostałe:

Porto Cartoon 2010


qba- the impossible cartoon warrior

niedziela, 17 stycznia 2010

pRzYpAdKoWe gadżety 03

W dwóch pierwszych odsłonach chwaliłem się garfieldowymi i batmanowymi gadżetami. Tym razem będzie i o tym pierwszym, i o tym drugim, i jeszcze o czymś.

Żeby zachować pozory zdrowego trybu życia i żywienia, od czasu do czasu robię sobie tydzień z płatkami na śniadanie. I jak to z dziećmi bywa, ulubiony bohater dyktuje nawyki zakupowe, stąd też jadam mlekołaki, które zachwala Garfield. A w środku jakże na czasie naklejka:



W pewnej dużej sieci sklepów do zakupów za ileś tam złotych dorzucają domino z Garfieldem. Żadna to nowość, bo reklamy były na gigantycznych bilbordach, ale domino jest ładniutkie. Oczywiście reguł gry nie pamiętam, więc tak sobie poskładałem. Na zrobienie napisu pRzYpAdKiEm nie wystarczyło elementów:




W ogólnym zamieszaniu remontowo-przeprowadzkowym moja mam znalazła coś, o czego istnieniu już zapomniałem. Karty z kadrami z pierwszego kinowego burtonowskiego Batmana! I to z napisami po niemiecku, żeby było ciekawiej. Wydaje mi się, że sprzedawali je z jakąś gumą do żucia, ale pamięć bywa zawodna, a ewentualny zapach gumy po ponad 20 latach się ulotnił... Miałem 9 lat, kiedy ten film powstał i pamiętam, że kiedy wchodził do kin w telewizji leciały zajawki. Zawsze ten sam króciutki fragment, który oglądałem jak zahipnotyzowany. No i w końcu mama zabrała mnie do kina dzielnicowego. Do tego samego, w którym wczoraj zadebiutował teatr. Kina Ochota już nie ma, ostatni raz byłem tam chyba na Armegedonie z boskim Brucem (nie licząc oczywiście późniejszych WueSeK), ale nigdy nie zapomnę najlepszego w roli gacka Keatona, którego nawet narysowałem pod wpływem filmu :lol:





A to jest gwóźdź programu. Dla niektórych gwóźdź dla trumny, taki mój wybryk ostatecznie uświadamiający ludziom w moim otoczeniu, że jestem gadżeciarzem i dzieckiem: specjalne dwupłytowe wydanie DVD pierwszej części filmu Iron Man w pudełku w kształcie maski „Żelazka”! Ok, widziałem takie bajery z Transformerami i z Termintorem, ale dopiero kiedy mój wzrok padł na TO, włączył się natychmiastowy geek alert. Ciekawe, że ta portugalska edycja ma menu i napisy też po polsku. Szkoda, że pudełko jest z plastiku,




ale metalowe chyba zbytnio by podniosło cenę. Dodatków jeszcze nie oglądałem, bo w sumie nie przepadam za nimi w wydaniach DVD. Tutaj chodziło głównie o pudełko-maskę. Wydanie tego filmu w tak atrakcyjnej formie to znakomity chwyt marketingowy, bo mimo że film widziałem wcześniej i bardzo mi się spodobał, to jednak nie mogłem się na zakup zdecydować. Ostatecznie przekonała mnie ta edycja. A sam film jest znakomity w swojej kategorii rozrywkowego kina zrobionego z pomysłem, humorem i dużą dawką akcji. Fajnie pogrzebano w originie postaci, aktualizując go do naszej smutnej, terrorystycznej rzeczywistości. Fantastycznie wykreowano Tony’ego Starka- to taki bardziej cyniczny Bruce Wayne. Aż się nie mogę doczekać drugiej części!



qba- the impossible iron warrior

psst! Sskąd on bierze te zabawki, spytacie? He, he.

niedziela, 10 stycznia 2010

pRzYpAdKi 2009- te najfajniejsze :-)

qba- the impossible new warrior: To był dla mnie przedziwny rok, pod każdym względem. Komiksowo też. Długo przeglądałem listę tego, co ukazało się w 2009, bo tak naprawdę ciężko było znaleźć mi niekwestionowanych kandydatów do podium. Poza jednym, ale o tym za kilka linijek. W zasadzie z rzeczy, które przychodzą mi na myśl, wybija się kilka, co nie świadczy oczywiście o niskim poziomie tytułów, które się ukazały. I tutaj leży pies pogrzebany, w poziomie komiksów. Wśród wytypowanych przeze mnie tytułów poziom jest jeden, bardzo wysoki. Nie potrafię jasno wskazać zwycięzcy tak, jak wcześniej w pRzYpAdKu From Hell, czy Powidoku wibrującej czerni. Rozczarowań komiksowych było wiele, ale nie będę się na nich skupiał, bo zależy mi raczej na podzieleniu się rzeczami pozytywnymi. Tradycyjnie w podsumowaniu pomijam swoje tłumaczenia i serie komiksowe, choć Żywe Trupy #8 niszczą! Musiałem niektóre sceny czytać po kilka razy, bo nie byłem w stanie uwierzyć w to, co się tam wyprawia. Miazga.

Zacznę od sceny polskiej. Tutaj jest zwycięzca, choć to osobiście dla mnie zwycięstwo przez łzy. 24 Września odsypiałem jakąś zarwaną nad pracą noc i nie chciało mi się ruszyć do telefonu, który dzwonił o nieludzkiej siódmej, czy ósmej rano. Nie wiem, nie widziałem za dobrze na oczy jeszcze. Olałem. Kiedy zadzwoniła mi komórka, odebrałem. To był mój brat z informacją, że zmarła nasza ukochana babcia. To Ona czytała mi pierwsze komiksy (najpierwszym był komiks "Powietrzne Szlaki"z serii Tajemnica Złotej Maczety, który mam schowany w segregatorze), kiedy ja sam jeszcze czytać nie umiałem. Zamurowało mnie. Przez pół godziny siedziałem na krześle i nie mogłem wstać. A potem sięgnąłem po... komiks. Pamiętam pierwszą lekturę Moherowych snów i "Krzesła w piekle". Już wtedy ta historia, jak to mówi chyba młodzież teraz, wytarzała mnie. Ta wiara Ozrabala w to, że można siłą woli i uporem sprowadzić ukochaną osobę autentycznie mnie wzruszyła. Że można śmierć wykiwać. Pokolenia marzycieli biorą przykład z Orfeusza i potrafią tchnąć w człowieka wiarę, która dodaje otuchy. Na pewno macie w rodzinie kogoś, dla kogo bylibyście w stanie zrobić wszystko, kto jest dla Was absolutnie wyjątkową postacią. My taką osobę straciliśmy i skłamałbym, gdybym napisał, że z tą stratą sobie poradziłem, ale przynajmniej komiks Wojdy i Gawronkiewicza pozwolił mi poradzić sobie z pierwszym szokiem i wyrzucić trochę bólu z siebie. Wystarczy, że zamknę oczy i wracają najbardziej koszmarne i bolesne momenty z ostatniego pożegnania i pogrzebu, ale wtedy mogę zawsze otworzyć ten komiks i przeczytać historię, którą znam na pamięć. I poczuć się lepiej. Dlatego ta reedycja jest dla mnie absolutnym komiksem roku 2009.

Również z tego względu, że o babci, ale nie tylko z tego powodu, na drugim miejscu jest Łauma. Myślę, że ten komiks KaeReLa podbije podsumowania wszelkie. Ciepła opowieść z elementami fantastycznymi, humorem, znakomicie skonstruowana (zabiegi narracyjne, mające na celu przedstawienie historii w sposób nielinearny, to jest mistrzostwo świata! Sprawiają, że rytm opowieści porywa czytelnika bez reszty) i uświadamiające mnie o istnieniu Jaćwingów. Jak już się dowiedziałem „o co cho” z tymi Jaćwingami, to potem w autobusie czytałem przez ramię jakiś tekst o tradycjach tego ludu, który pan w średnim wieku studiował. Pozdrawiam tego pana z autobusu linii 122. No nie wiem, czy trzeba kogoś zachęcać do kupna (to ktoś jeszcze nie ma???)? To jest komiks znakomity, bo łączy w sobie doskonale elementy formalne i treściowe. Jak już wspominałem w komentarzach tutaj- to jest dla mnie tytuł, który czyta mi się jak Good bye Chunky Rice, który w wersji polskiej za sprawą Timofa trafi do sklepów w przyszłym roku! I mam taką prośbę do czytelników pRzYpAdKiEm- na pewno podróżujecie po świecie, po różnych jego zakątkach. Jeśli traficie gdzieś na miejscową wersję tego komiksu, kupcie mi proszę. Zwrócę pieniądze oczywiście. Taki mam kaprys, żeby sobie uzbierać ten komiks w różnych wersjach językowych.

A na trzecim stopniu podium z tą sama ilością głosów Hmmmarlowe i Tragedyja Płocka. Hmmmarlowe za sympatyczną atmosferę, historyjkę z zakrętką i rysunek. Jak dla mnie ten komiks nie ma wzbudzać salw śmiechu, a utrzymywać w stale dobrym nastroju w trakcie lektury i chwilę po niej. Uwielbiam ten tytuł za to, że nie rości sobie żadnych pretensji, a mimo tego jest dobrym komiksem. Tragedyja Płocka to na pierwszy rzut oka propagandówka miastowa, do tego w kuriozalnym wydaniu. Ale tylko na pierwszy rzut oka. Odróżnia ten komiks od innych robionych na zamówienie znakomita grafika Jacka Frąsia i niebanalnie skonstruowana przez Grzegorza Janusza historia. Niezwykły komiks jak na zamawiany przez miasto i niezwykły jako komiks po prostu. I z Polski to tyle.

A co tam u zagraniczniaków? Maksym Osa, Opowieści z Hrabstwa Essex, Fun Home, Pamiętam jak..., Wykiwani, Oskar Ed, Stój..., RG #1, D’artagnan: Dziennik Kadeta, Spacedog+Łajka, Bez Komentarza, Pan Naturalny, Trzy Cienie, Przybysz, Wyspa Burbonów, Spirit, Arq. To są rzeczy, które polecam wybrać z zalewu publikacji zeszłorocznych. Nic tutaj szczególnie się dla mnie nie wybija, te komiksy podobały mi się równie mocno, ale każdy za coś innego. No w zasadzie tylko jeden bym wrzucił ciut wyżej, Jasonowego Stója..., bo arcydziełem jest opowiedzieć prostą historię o trudnym okresie dorastania w sposób tak przejmujący, prawdziwy i świeży. Za to samo umieściłem na liście D’artagnana, bo to jest historia znana wszystkim, ale opowiedziana z pazurem i ciekawie. I jak rozplanowana jeśli chodzi o kompozycję! Majstersztyk. Również Przybysz i Trzy Cienie traktują o tematach poruszanych wielokrotnie w sztuce, ale robią to z takim powiewem świeżości, że nie sposób oprzeć się urokowi rysunku i opowiedzianej historii. Człowiekowi robi się lepiej, kiedy pozna te opowieści, a skoro tak, to muszą to być komiksy wyjątkowe. Opowieści z Hrabstwa Essex i Wykiwani to fantastycznie wciągające cegły. Wykiwani to komiks, który odczytam na wiele sposobów i przy każdej kolejnej lekturze będzie to uzależnione od moich doświadczeń życiowych. Pisałem już obszernie o tym komiksie tutaj i wiele więcej nie muszę chyba dodawać. Opowieści to niesamowita saga o miejscu. Oprócz zapętlonych życiowych historii jest tutaj niesamowita kreska i palce lizać zabiegi narracyjne. Maksym i RG to diametralnie różne opowieści o detektywach, do których musiałem się przekonać. Do Maksyma za drugim razem, a do RG dopiero jak przeczytałem wydrukowany komiks. To się świetnie czyta, a przy poprawianiu tłumaczenia nie sądziłem, że w ogóle będę chciał ten komiks mieć na półce. Pamiętam jak... za zderzenie rysunku cartoonowego z poważną tematyką podjętą na przeróżne sposoby, co sprawia, że nie można się nudzić podczas lektury. Oskar Ed za rysunek i niesamowitą wizję świata, w którym świat rozmawia z tobą (trochę jak w Alchemiku Paulo Coelho :-) sam pamiętam jak po tej książce gadałem z ziarenkami pasku na plaży w Rozewiu :lol:), a wszystko okazuje się być odmiennym stanem świadomości i zrycia Twojego umysłu. Taka podróż oczyszczająca w głąb siebie, totalna jazda bez trzymanki i obietnicy szczęśliwego zakończenia. Spacedog+Łajka pojawiają się w połączeniu, bo Spacedog jest wariacją o tym, co by było gdyby Łajka z kosmosu wróciła. Dla mnie stanowią całość treściową. A z Łajki poznałem tę mroczną stronę pierwszego psa w kosmosie. Mimo że to smutna wiedza, cieszę się że już nie jestem ignorantem w temacie. Pan Naturalny, bo to klasyk, a Crumb niepoprawnym komiksiarzem jest. I nawet po latach potrafi szokować. W tym duchu klasycznym trafia tutaj również Spirit. Dobra zabawa z treścią i formą, trochę oddechu po autobiograficznych eisnerach. Wyspa Burbonów jest o piratach, a piraci są mi bliscy. Oszczędny, smutny rysunek, znakomicie dopasowany do smutnej opowieści o końcu piratów. Chociaż jest momentami nawet zabawnie. No i Arq- słyszałem głosy niezadowolenia, ale mi się podobają tutaj pewne niedopowiedzenia, historia mnie wciąga i daje mi margines na własną interpretację i błąd, który mogę skorygować przy kolejnych lekturach. Na koniec zostawiłem sobie Fun Home, który w zasadzie tak jak i Stój... nieznacznie wychyla swój książkowy grzbiet z tej półeczki najlepszych dla mnie komiksów zagranicznych 2009 roku. Znakomicie poprowadzona opowieść autobiograficzna, rozpisana ze spokojem na ponad 200 stron i traktująca o akceptowaniu swojej seksualności. Ważny temat, opowiedziany bez nachalnej lesbijskiej propagandy, a tego homoseksualnego narzucania się po prostu nie znoszę. I jest tutaj jak to w życiowych historiach- trochę dramatów, trochę humoru. Podziwiam odwagę autorki nie tylko za przełamywanie stereotypów, ale i za rozliczenie się ze swoją przeszłością poprzez próbę zrozumienia jej. A Bez Komentarza pozostawię... bez komentarza.

niedziela, 3 stycznia 2010

pRzYpAdEk komiksu w filmie 03, czyli finał może być mroczny...

Powiedzmy, że Portugalia horrorem nie stoi. Komiksowym jeszcze jako tako, bo David Soares, choć osamotniony, to zdecydowanie jakościowo niszczy, a jego sposób rysowania potworów to temat na osobny wpis. Filmowym natomiast praktycznie... leży, ale moje stale rosnące zainteresowanie tym gatunkiem pozwoliło mi wygrzebać kilka ciekawych rzeczy. W zasadzie tegoroczne święta i przedłużony wypad sylwestrowy do Lizbony upływają pod znakiem horroru. Świątecznie kończyłem na nowo rozpoczęte Żywe Trupy, bo przed lekturą dziewiątej części chciałem powtórzyć poprzednie, potem był Dzień Żywych Trupów i dwie części Halloween Roba Zombi'ego (do znudzenia będę polecał te rimejki, bo są makabryczne), samolotowo drugi numer Lśnienia (w zasadzie bardzo w porządku lektura, ale strzeżcie się słuchowisk grozy na dodanej płycie; można pęknąć ze śmiechu, a nie był to raczej efekt zamierzony; reszta to dla mnie fajny materiał poznawczy, bo o wielu rzeczach nie wiedziałem i dostarczono mi na tacy informacje, które mógłbym wygrzebać w sieci, ale co tam, fajnie jak ktoś to zrobi za ciebie od czasu do czasu- taki to chyba los dziennikarza), a noworocznie spacer do Boca do Inferno, czyli do Piekielnej Paszczy lub też Wrót Piekła. To fragment klifowego wybrzeża w Cascais, takiej wielkiej dziury oddzielonej od Atlantyku cieniutką ścianą skał z otoworem na samym dole. W tym miejscu podobno zniknął kiedyś Aleister Crowley, co David Soares wykorzystał w swojej powieści Konspiracja przodków. Iście piekielny początek roku, bo mimo przepięknej słonecznej pogody ocean był bardzo niespokojny i fale wściekłe roztrzaskiwały się o klifowe wybrzeże... Dwa zdjęcia z Boca do Inferno, z których żadne jednak nie oddaje grozy tego miejsca:




Pomiędzy tym wszystkim obejrzałem pierwszy portugalski horror w moim życiu i pierwszy portugalski film o zombiakach. I'll se you in my dreams to krótki metraż, który powstał w 2004 roku i w tym roku zdobył nagordy na festiwalach w Portugalii, Holandii i Kanadzie. Zasłużenie. Historia jest prosta- mała wioska opanowana przez zombiaków, a między nimi samotny pogromca, który ich eliminuje- ale bardzo sprawnie opowiedziana i zawiera wszystko, co w horrorze powinno być: sporo czarnego humoru, efektowne eliminacje, atmosferę grozy i trochę golizny, ale co najważniejsze, ma przewrotne zakończenie. Sceny, które mają śmieszyć, śmieszą. Te, które mają straszyć, mogą przestraszyć. Charakteryzacja jest bez zarzutu, odpowiedzialni za nią Kanadyjczycy spisali się na medal. Czasami w produkcjach tego typu, na wpół amatorskich, sporo jest nieporadności, gra aktorów drętwa, a efekty specjalne bardzo umowne. W I'll see you in my dreams zadbano o każdy szczegół, żadnego z tych elementów nie zaniedbano. To nie jest takie jajcarstwo jak polska Obróbka/skrawaniem,



ale profesjonalnie zrobiony krótki metraż. Sporo tutaj hołdów złożonych klasykom gatunku. Między innymi główny bohater, ów mściciel, przypomina Asha, a i imiona Sam, Dario i Lucio nie pojawiają się pRzYpAdKoWo... Jak na kraj, który horrorów nie produkuje, ten obraz jest godny uwagi, a dwadzieścia minut mija niezwykle przyjemnie i szybko. Wydanie DVD z tym filmem trafiło do sprzedaży dopiero w 2009 roku i zawiera kilka fajnych niespodzianek: książeczka z tekstami wspominkowymi autorów, zdjęcia z kręcenia filmu, kadr z filmu (!) oraz dwa filmy dokumentalne, wycięte sceny i teledysk. Jeden z dokumentów opowiada o tworzeniu filmu i o osobie Filipe Melo, reżysera. Drugi o panu nazwiskiem Eurices Bernardes Catatau, który to ma być zapomnianym portugalskim reżyserem filmów grozy i obrazów erotycznych. Ten pan to podobno zawiedziony brakiem zrozumienia twórca, któy wycofał się z szołbizu i rozpoczął pracę na bramce na autostradzie i już nigdy więcej się nie odezwał po zamordowaniu swojej żony... Brzmi nieprawdopodobnie? Płaczący nad jego losem Joaquim de Almeida, portugalski amant filmowy, rozwiewa wszelkie wątpliwości, co do autentyczności tej postaci. Ostatnim miłym dodatkiem jest klip, który w klimacie filmu nakręcili Moonspell, do swojej wersji znanej piosenki, która dała filmowi tytuł:



Ten portugalski ruch horrorowy nie ogranicza się do jednego filmu, bo działa tu również Lizboński Kinoklub Grozy oraz MOTELx, który organizuje od 2007 roku Horrorfestiwale. Na tych właśnie festiwalach w części konkursowej pojawiają się portugalskie krótkie formy grozy, z których być może któraś dorówna kiedyś poziomem I'll see you in my dreams i doczeka się wydania DVD? Ja na to będę miał oko. Tymczasem MOTELx pokusił się o wydanie przy trzeciej edycji festiwalu fanzinu komiksowego. Inicjatywa fajna, ale wykonanie bardzo słabe. Świetna okładka,



znakomita jedna jednoplanszówka, dwie spoko historyjki i jedna pomysłowa. Jak na 54 strony to dramatycznie mało...

Niezastąpiony youtube oczywiście serwuje nam ten króki metraż w dwóch częściach, z napisami po hiszpańsku. Można zerknąć jak to wygląda, bo powiedzmy sobie szczerze- dialogi nie są tutaj motorem napędowym i rozumieć w sumie ich nie trzeba:





qba- the impossible horror warrior

pssst! dziś jest ten wpis, choć miało być podsumowanie roku 2009, przesunięte już raz z... 27 grudnia... to jest mój osobisty horror, mój brat, który nie daje rady swojej części napisać...

pssst!! idźcie na Zombieland!

pssst!!!



pssst!!!! a już dziś idziemy na Sporting, ole!