niedziela, 23 stycznia 2011

And I... think from hell they came



Blok portugalski na łamach Ziniola się zakończył. Dużo zabawy, fajnych historyjek, ogólnie bardzo przyjemne zajęcie.

W numerze #10 zabrakło pewnego istotnego elementu. Na ogól starałem się napisać słów kilka o prezentowanych autorach. Czasami brakowało... czasu na dłuższy szkic, a w ostatnim numerze zadziałała skleroza przy pospiesznym składaniu. Że o dyskusjach o jednym komiksie nie wspomnę. Było gorąco, mimo że to zima przecież! Dla własnego sumienia robię erratę. Składa się ona z dwóch notek autorów, którzy ze strony portugalskiej wspomogli nas w ostatnim (?) papierowym Ziniolu. Joana Afonso (chwali się otrzymanym Ziniolem) i Ricardo Cabral (do znalezienia również w albumie City Stories #6) to bardzo utalentowane bestie. Mi przypadł do gustu zwłaszcza rysunek Ricardo. Prace autorów znajdziecie na blogach

http://jusketching.blogspot.com/

http://ricardopereiracabral.blogspot.com/

Ricardo publikuje ostatnio ilustrowane dzienniki ze swoich podróży, np. do Kosowa i Izraela. Przepiękne ilustracje! chociaż kreska autora w czerni i bieli bardziej do mnie przemawia.

Ok, oto erraty:

Joana Afonso, urodzona 24 czerwca 1989, obecnie studentka malarstwa na akademii Sztuk Pięknych w Lizbonie, gdzie wykłada również grafikę informacyjną. Członkini grupy Imaginarte, która tworzy prace z zakresu komiksu, ilustracji, scenariuszy i animacji. Uczestniczyła w wielu wystawach tej grupy, m.in. w rektoracie Uniwersytetu Lizbońskiego i w miejskiej bibliotece im. Orlando Rodriguesa. Wchodzi także w skład atelier The Lisbon Studio, w którym działa około 20 ilustratorów, designerów i reżyserów, m.in. Joana Toste, Ricardo Cabral, Rui Lacas, Ricardo Tércio, Jorge Coelho i Patrícia Furtado. Wraz z autorami z tego atelier wystawiała swoje prace na zbiorowej wystawie podczas festiwalu komiksowego w Bejy. Jej praca Love Will Tear Us Apart Again (do scenariusza João Tércio), publikowana w tym numerzez Ziniola, trafiła do pisma (Mag#2) wydawanego przez The Lisbon Studio. Publikowała w piśmie Zona (komiks Grrrmm O Cotão do Banho i ilustracje). Jej prace ukazały się także w Jornal i.

W konkursie komiksowym w Odemirze, w 2009 roku, zajęła drugie miejsce, a ostatnio, stworzyła storyboard do filmu O Grande Kilapy w ręzyserii Zézé Gamboa. Próbuje swoich sił we wszystkim po trochu sukcesywnie eksplorując m.in. pola ilustracji, komiksu, fotografii i animacji (solo stworzyła animację 3D zatytułowaną Rui).

Ricardo Cabral. Urodził się w Lizbonie, w 1979 roku. Odkąd tylko pamięta lubił bawić się ołówkami i kredkami i – z jakiegoś powodu – nigdy nie przestał. Ukończył malarstwo na Akademii Sztuk Pięknych w Lizbonie i zaczął pracować jako ilustrator freelancer. Opublikował komiksy „Evereste” w 2007 roku, „The Israel Sketchbook” w 2009 oraz „NewBorn: dziesięć dni w Kosowie” w 2010. Uczestniczył w polsko-portugalskich warsztatach komiksowych City Stories w 2010 roku i przy okazji promocji albumu odwiedził MFKiG w Łodzi. Bloguje pod adresem http://ricardopereiracabral.blogspot.com/ (i ku mojej wielkiej radości kibicuje Sportingowi Lizbona- przyp. JJ)

qba

czwartek, 20 stycznia 2011

Czarna Dziura Prezentuje: na ścieżce zdrowia



Prowadzimy siedzący tryb życia, co bardzo źle wpływa na nasze zdrowie i samopoczucie. Podobno. Ja tam dużo się ruszam i większość ludzi w moim otoczeniu też lubi ruch. W zimie jednak jest z tym ruchem różnie. Zwłaszcza tej zimy jest inaczej, bo mimo dużej ilości śniegu nie było czasu na dzikie eskapady snowboardowe. Na wyjazdy też niezbyt, zaledwie raz, żeby na trochę uciec z domu przed przygotowaniami do świąt. Z powodu natłoku pracy również na ponad miesiąc porzucona została siłownia... Że o halówce nie wspomnę... Jedna gra zaledwie, wstyd...

Ponieważ od jesieni nie zakupiłem sobie błotników do roweru, w czasie kończącej się powoli odwilży nie przesiadłem się na mojego dwukołowca, który z wyrzutem tkwi sobie w kącie pokoju niedoremontowanego domu... Sportowa katastrofa, a do kolejnego snowboardowania jeszcze dwa i pół tygodnia. Za to chodzę sobie trochę, bo lubię, a podobno 10 tysięcy kroków dziennie gwarantuje korzystny wpływ na zdrowie. Codzienny spacer na dystansie ok. 8 km poprawi także sylwetkę i obniży ciśnienie krwi. Dzisiaj chodziłem za komiksem.

Dużo się dyskutowało o Konstrukcie przed pierwszym numerem, co komiksowi zapewniło olbrzymią reklamę. Reklamę bardzo potrzebną, żeby gigantyczny nakład mógł się rozejść. Nie śledziłem wszystkich „walk zapaśniczych” wokół kampanii promocyjnej Konstruktu, bo i tak wiedziałem, że sobie kupię i zobaczę, czy mi podejdzie. Bardzo mi się spodobał pierwszy numer, więc czekałem na drugi, żeby zobaczyć jak to się potoczy. Byłem zaintrygowany po pierwszej konstrukcji podobnie jak wielu innych czytelników. Z tego, co zrozumiałem, to Konstrukt miał być dostępny w szerokiej dystrybucji, którą utożsamiam z obecnością tytułu w przybytkach prasowych wszelkich, w tym w kioskach. Podobno niektórym udało się nabyć jedynkę bez problemu w kiosku. Mi nie, dziwny jakiś jestem. Na dwójkę też niektórzy trafili bez problemu, ja znowu okazałem się dziwny.

Postanowiłem dzisiaj z UW wrócić do domu piechotą, do tego niedoremontowanego, w którym zaprzyjaźniam się z karaluchem Rogerem. Roger z ronda ONZ w walkach z moją Kasią stracił jedną antenę, ale się nie poddaje. Po zlikwidowaniu siatek z butelkami po alkoholach różnych Roger i jego wesoła kompania zostali pozbawieni ulubionej pijalni. W walce z tym draniem nie ustąpimy. No więc plan pierwotny powrotu zakładał spacer wzdłuż Świętokrzyskiej do ONZ, prawą stroną, i wizytę w każdym napotkanym kiosku celem zakupienia Konstruktu #2. Marszruta jednak uległa modyfikacji, co dobrze przedstawi mapka poglądowa. Napiszę tylko tak: z trzech kiosków na drodze do skrętu w stronę Traficu, w dwóch akurat pan kioskarz/pani kioskareczka, mieli przerwę, ale zapoznanie się z „działem” komiksowym przez szybę, nie wykazało obecności Konstruktu #2. W Traficu znalazłem komiks Tales from the Crypt, zeszytówkę z ceną 3,95$=29,90PLN. Obok egmontowskie zeszytówki, dwa razy grubsze, trzy razy tańsze (dobre hasło reklamowe, proszę odpowiedni dział Egmontu o skontaktowanie się ze mną, to przekażę namiary na konto bankowe za użytkowanie tego hasła). Pfff... Potem był kiosk przy Traficu, w przejściu podziemnym w centrum, na metrze Centrum (z rozmysłem ominąłem Komikslandię), kawałek dalej w przejściu jeszcze ze dwa, kolejny na Sienkiewicza, następny przy samie przed McDonaldsem, dalej dwa przy metrze Świętokrzyska, In Medio na ONZ, po drugiej stronie kiosk „chwilowo nieczynne” (wliczając w to In Medio „zaraz wracam”, był to czwarty, od którego się odbiłem). Na Pereca 2 jeszcze blokowy i nic. Po postoju i posileniu się pasteis de espinafre roboty ukochanej, piechotą do Centrala (3 kioski), w podziemiach ze dwa. Z tramwaju wysiadłem przystanek przed pl. Narutowicza, ale w saloniku prasowym, gdzie kiedyś kupowałem zeszytówki Tm Semika też nic. Czyli Konstruktu #2 nadal nie mam, ale przynajmniej się poruszałem.

Myślę, że przy małej liczbie czytelników komiksów w ogóle, dobra dystrybucja nie byłaby zła. Szeroka kioskowa, jak najbardziej. Wtedy można złapać czytelników nowych, spoza komiksowego połświatka.Wtedy to ma sens.

Pytanie: to jak to jest z tym Konstruktem drugim? Trafił do sprzedaży, czy nie?

qba- crimson ghost

ps czy z połączenia kropek na skrzyżowaniach może powstać jakiś symbol satanistyczny?


Wyświetl większą mapę

niedziela, 16 stycznia 2011

Alfonso Zapico "Cafe Budapeszt"



Znacie? Czekacie na premierę? Zupełnie na wariata była przygotowywana zajawka tego komiksu do zaprezentowania w piśmie CWISZN. Nie widziałem, Timof podobno oglądał, czyli istnieje naprawdę ;-) W tym, ostatnim numerze, możecie przeczytać strony 24-31 komiksu, który ukaże się najprawdopodobniej w kwietniu tego roku. Warto czekać, serio, serio! Alfonso Zapico, jak sam mówi, robi komiksy o "małych postaciach, które muszą stawiać czoła absurdalnym konfliktom". Żeby nie było po prostu i tylko, że to komiks w "okolicach Manary", w kliku zdaniach:

Yechezkel Damjanich jest młodym żydowskim skrzypkiem, który mieszka z matką w posępnym Budapeszcie roku 1947. Pewnego dnia otrzymuje list z Jerozolimy, wysłany przez swojego wuja Yosefa, od którego nie miał wieści od 12 lat, i na którego gniewa się jego matka, pozornie bez powodu. Uciekając przed biedą, oboje docierają do Palestyny w trudnym dla kraju momencie politycznym, chwilę przed wycofaniem się z regionu Anglików.

qba

sobota, 15 stycznia 2011

Najfajniejsze pRzYpAdKi 2010

Jeszcze nie zdarzyło mi się tak późno robić na blogu podsumowania poprzednich dwunastu miesięcy, ale tak bywa. W tym roku do listy tradycyjnych powodów, czyli braku czasu i zleceń/robótek/intelektualnych przysług „na wczoraj”, dochodzi jeszcze ziniolowe podsumowanie, które poszło najpierw w wersji papierowej bez vatu, a od dzisiaj w części wisi tutaj. Nie chciałem pisać w tak krótkim odstępie czasu w zasadzie tego samego, tworzyć takiej samej listy. Nie chciałem też zaniedbywać tradycyjnej na pRzYpAdKiEm rubryki. A nuż ktoś na nią czeka? A więc innymi słowami, jeszcze raz, subiektywnie o tym, co najlepszego mi wpadło w ręce w 2010 i dlaczego tak uważam.

Grand Prix nie ma. Miał na nie szanse Chunky Rice, ale z mojego miejsca na stadionie patrząc, uważam, że nie miał najlepszej pozycji startowej. Obiektywnie jest to dla mnie najlepszy komiks z tytułów zagranicznych, które zdecydowano się przetłumaczyć na polski i opublikować w 2010 roku. Wolę Chunkyego od Blanketsów, od Dziennika Podróżnego. Zbyt dobrze jednak znam ten tytuł w wersji angielskiej, czytałem go zbyt wiele razy po angielsku, żeby w innym języku zabrzmiał mi tak dobrze. To jest jeden problem, siła przyzwyczajenia. Nie widzę też w takim, a nie innym odbiorze Chunkyego winy tłumacza, a raczej języka polskiego, w którym nie da się powiedzieć tego samego równie naturalnie. Czytałem komiks też po hiszpańsku (od tego wpisu udało mi się zgromadzić wersje polską, hiszpańska i francuską!) i również obyło się bez emocji... Trudno, niech tak będzie. Innym problemem poza moim maniakalnym przyzwyczajeniem językowym jest w tym pRzYpAdKu liternictwo wersji polskiej. Uważam, że kształt liter w komiksie jest równie ważny dla jego odbioru, jak wszystkie inne elementy, nie tylko edytorskie. Przede wszystkim chodzi o wrażenia estetyczne, ale i znaczeniowe przecież, chociaż rzadziej. Liternictwo w polskiej wersji Chunkyego rozmija się z oryginalnym, które „wygina się” w chmurkach, pływa sobie, „rozpiera się” w nich. Polskie jest maszynowe, wyrównane do środka, nijakie. Szkoda. Rzut okiem na planszę polską obok oryginalnej wyjaśnia chyba ostatecznie wszystko. No to rzućcie sobie okiem, a ja gnam dalej.

Polskości:

Prosiacek zebrany, Osiedle Swoboda, Wykolejeniec, Siedem tygodni, Rewolucje – to były moje typy do Ziniola. W innej kolejności podane, bo taka była decyzja dnia. W zasadzie pierwsze trzy tytuły to absolutne podium, na którym owe komiksy mogą w dowolnej konfiguracji się zmieniać. Niech sobie siedzą na zmianę, każdy na jednej pozycji po 4 miesiące. Tak będzie najsprawiedliwiej. Zarówno Osiedle i Prosiacek mogłyby zdobyć moje Grand Prix i to stawia je być może nieco wyżej od Wykolejeńca, ciężko stwierdzić. Wewnętrzne reguły moich podsumowań sprawiają jednak, że staram się zbiorczych wydań nie typować do „nagrody nagród”, choć wyjątki dopuszczam. Trochę ze sobą tym razem powalczyłem, ale ponieważ zamierzam się dopuścić innego wyjątkowego zachowania, postanowiłem nie tworzyć precedensów w nadmiarze. Drugą zasadą było dla mnie nie nagradzać serii, bo nigdy nie wiadomo, w którą to stronę ostatecznie dana seria pójdzie. I tę regułę łamię, a komiks ku temu nadarza się wyjątkowy. Gdybym przeczytał jeszcze w 2010 pierwszy numer CMP: Konstrukt, to zapewne do ziniolowego podsumowania trafiłby kosztem Siedmiu Tygodni, albo Rewolucji. Mam zastrzeżeń trochę do CMP: Konstrukt #1, ale to głównie do pewnych niejasności i sprzeczności na linii promocja – rzeczywistość po publikacji, a nie do warstwy fabularnej, a tym mniej do rysunkowej. Dawno z czymś takim nie miałem do czynienia. Dobrze trafić na tego rodzaju komiks w momencie, w którym zaczyna się powątpiewać w czerpanie przyjemności z czytania komiksów, mimo tego, że tak wiele z nich jest tak dobrych. To chyba efekt przemęczenia ogólnego... Sam nie wiem, ale czy na przykład kolejne tomy Wilqa bawią Was tak samo jak kiedyś? Kto się starzeje? Czytelnik? Czy seria spowszedniała? O co chodzi? Nadal dobrze się przy Wilqu bawię, ale zastanówmy się, z którego numeru serii pochodzi ostatnie zabawne powiedzonko, które zrobiło karierę? Zasłużyłem już tymi kilkoma linijkami na miano „chuja niemiłego”, albo „buca daremnego”? Jestem z Mysłowic, to widać.

Ogólnie w roku 2010 było więcej i lepiej, niż w 2009. Z tej głównej piątki jeszcze tylko słowo o Rewolucjach #5 – baaardzooo się przysłużył mojemu tak pozytywnemu odbiorowi tego komiksu sposób wydania. To świadczy o tym, że edycja wpływa na ogólne wrażenia, nie tylko estetyczne. No a skoro przy tym jesteśmy, to jeszcze prztyczek dla Konstruktu - sztucznie nieco wygląda takie wystylizowanie tej zeszytówki na zmiętoloną zeszytówkę. Papier w środku ok, ale okładka zbyt szykowna w papierze. Plus za przyjemność nabycia zeszytówki w kiosku, minus za jej brak w niektórych miejscach. Ja się tam od kilku przybytków Ruchu odbiłem, chcąc kupić, a miało być inaczej!

Zagraniczności:


Profesor Bell, Pod Prąd, Dziennik podróżny, Rany wylotowe, Dziewczyny – to piątka z Ziniola. Wyjaśnień z pisma nie przeklejam, Dominik pewnie wrzuci w kolejnym cyklu w cyfrowym Ziniolu. Bardzo chcę zwrócić uwagę na Dziewczyny. To jest porządny, ponad przeciętny komiks środka. Forma autora nie spada – lekkość, humor, trafność obserwacji, wciągająca narracja. Kupować koniecznie, głosować portfelem, bo ja jeszcze po polsku chcę jego komiksy poczytać. No! To samo się tyczy Safari na plaży Mawila, które choćby za zakończenie ma u mnie miejsce w pamięci, dopóki pamięć mi będzie dopisywać. Co do Dziennika podróżnego to zastanawiam się na ile to jest komiks w tradycyjnym rozumieniu tego słowa? Taki z sekwencyjną narracją obrazkową, hę? Ale rzecz niezwykła. Neurotyk Thompson jest genialny. Nieważne, czy to komiks, czy ilustrowany dziennik z przypisami. Kadrów/stron, które bym mógł opisać w ten sposób, co ten oto snowboardowy jest tutaj w ilości wystarczającej, żeby do tytułu wracać i wracać...

Osobnym fenomenem jest dla mnie zignorowanie w podsumowaniach komiksu Pod prąd... Czy tylko mi się to podobało? To chyba pytanie retoryczne?

Sporządzając tę listę dla Ziniola zgodnie z prawem serii, złamanym jednak już w tym wpisie przy pomocy CMP: Konstrukt #1, wyleciała Liga niezwykłych dżentelmenów: 1910, a to komiks zacny. Zapomniałem też o Samotniku, choć niestety znowu na edycję trzeba ponarzekać. Przyjemność czytania psuje znacząco zbyt cienki papier. Jest to komiks, którego rytm narracyjny opiera się na obrazie, na którym czerń toczy subtelną grę z bielą, biała pusta przestrzeń bawi się z czarną masą w grę znaczeń i budowanie klimatu. To niestety psują przebijające linie. Białe morze i białe niebo z kilkoma zarysami krajobrazowymi, ich spokój, zostaje tymi przebitkami zmącony. Nie wiem też jak w komiksie z tak małą ilością tekstu można popełnić w tekście tłumaczenia błędy? I to znaczące – str. 121, w oryginale nie chodzi tylko stopy, przecież tam później są nogi krzesła, podnóżek/podstawka lampki. No nie gra mi to, ale i tak komiks zasługuje na wyróżnienie.

To tyle tytułem roku 2010. Nie robiłem żadnych postanowień na 2011, ale życzyłbym sobie więcej czasu na blogowanie, drugiej równie dobrej części Łaumy i powrotu do komiksowania w wykonaniu Prosiaka. Proszę odpowiednim jednostkom przekazać moje trzy życzenia.

qba, po prostu