piątek, 28 sierpnia 2009

inFamous - pRzYpAdEk elektryka

O [Prototype], pozwalającej wcielić się w skórę postaci o super-mocach grze od Radical Entertainment pisałem już tutaj. I chociaż kikoo nie jest może miejscem, które z komiksem ma dużo wspólnego, warto przytoczyć tu tę recenzję, gdyż dawno gry tak mi się nie kojarzyły z kolorowymi obrazkami przyozdobionymi tekstami w dymkach. I mimo że biegający po ścianach i ścinający jednym ruchem ręki czternastu mutantów Alex Mercer dużo czerpał z komiksowych źródeł (szpony Wolviego, łapy Thinga, skoki Hulka – all in one!) , to jednak studio Sucker Punch, autorzy ekskluzywnego dla PlayStation 3 inFamous dostarczyło graczom grę naprawdę garściami czerpiącą z z kart komiksu superbohaterskiego.



Cole McGrath, zwyczajny kurier dostaje zadanie dostarczenia pewnej przesyłki do Historic District - gdy dociera na miejsce, odbiera telefon; Zleceniodawca, chce, by Cole otworzył paczkę. Chwilę później całą dzielnicę dewastuje potężna eksplozja, a znajdujący się w jej epicentrum Cole okazuje się jedynym ocalałym. Mało tego – wkrótce odkrywa, że wybuch dał mu moc władania elektrycznością – moc, która na pewno przyda się w opanowanym przez gangi i odciętym od świata mieście.

Tak zaczyna się inFamous, kolejna gra z serii tzw. „piaskownic” – otwartych światów pozwalających graczowi na dowolne ich zwiedzanie i dających olbrzymią swobodę w kwestii wykonywania misji. Od reszty „sandboxów” różni inFamous (jak i zresztą wspomnianego [Prototype]) fakt, iż tu nie gramy pracującym dla mafii byłym żołnierzem z legii cudzoziemskiej, który ostatnie trzy lata spędził współpracując z CIA w Afryce, a kimś biegającym po dachach miasta i kopiącym złym kolesiom zadki. W tym przypadku, kopiącym je prądem. Z początku Cole co najwyżej strzeli z ręki wiązką błyskawic, wraz z rozwojem rozgrywki jednak odblokuje takie zdolności jak energetyczne granaty, ślizganie się po liniach wysokiego napięcia, przywoływanie burzy z piorunami, czy... Stosowanie terapii szokowej na rannych przechodniach celem uzdrowienia ich. Jakby tego było mało, McGrath to diablo zwinna bestia – podciągając się na rurach, parapetach i gzymsach wejdzie na każdy budynek, a w pokonywaniu odległości między kolejnymi dachami pomoże mu zdolność szybowania.
Fajna sprawa – dawno nie czułem się tak swobodnie w jakiejkolwiek grze, a fakt, że grafika cieszy oko i miasto jest ładnie zaprojektowane to tylko kolejne plusy. Fakt, głupio trochę jak trafia się co jakiś czas na identyczne budynki, ale widziałem sandboxy, w których powtarzalność obiektów była jeszcze widoczniejsza, więc nie ma co marudzić – stare kamienice, parki, rozświetlone neonami „wyższe budynki” (wieżowców brak) i przystanie wyglądają kapitalnie. Tylko woda sprawia wrażenie rozciągniętej dookoła miasta niebieskiej folii, ale to wybaczymy, bo na ogół lepiej się od niej i tak z daleka trzymać, bo z naszego pana żarówki pływak żaden, a nadmiar wilgoci mu szkodzi.

Fabularnie iF wybija się ponad przeciętną – fakt faktem, że dobrze opowiedzianych gier akcji ze świecą szukać, ale i tak jest świetnie. Przyjaźń, miłość, tłuczenie poprzebieranych za worki na śmieci zbirów i tajemnicze urządzenie, które spowodowało cały kataklizm tworzą naprawdę dobrą mieszankę. Dodać fakt, że nasze decyzje wpływają na rozwój postaci i fabuły, i w ogóle mamy ideał. Cole okazuje się otóż być wyznawcą systemu Karmy. Za dobre uczynki dostajemy dobrą Karmę, za złe – złą. Każda ze ścieżek odblokowuje inne zdolności – kreując się na bohatera, nie robiąc zbyt wielkich zadym i pomagając niewinnym, dostaniemy umiejętności wiążące się z precyzją i odzyskiwaniem zdrowia, gdy jednak notorycznie podczas walki będziemy zrównywać całe ulice z ziemią i zabijać więcej przechodniów, niż mieliśmy przeciwników, błyskawice Cole’a staną się czerwone, jego wygląd zmieni się na mniej sympatyczny, a moce będą jeszcze potężniejsze i jeszcze niebezpieczniejsze dla otoczenia. Porażką są jedynie tzw. „Karma Moments” – momenty w grze, w których możemy jasno opowiedzieć się po stronie aniołków, lub diabełków. Chociaż pomysł jest fajny, w praktyce nasze decyzje nie mają nawet NAJMNIEJSZEGO wpływu na rozgrywkę. Gracz nie jest stawiany przed moralną rozterką, a przed okazją do szybkiego podbicia statusu danej Karmy. Nie o to w tym powinno chodzić.

Na koniec zostawiłem to, co mi w iF przypadło do gustu najbardziej – przerywniki filmowe. O przerywnikach filmowych wspomnieć warto, bo to jedne z najbardziej klimatycznych wstawek w historii. Serio. Wykonane w komiksowym stylu idealnie wręcz wpasowują się w stylistykę i atmosferę gry, a do tego narysowane są bardzo fajnie. Z niecierpliwością oczekiwałem kolejnych tego typu cutscenek podczas grania – seria kadrów, okraszonych komentarzem Cole’a to po prostu cudo. Przekonajcie się zresztą sami:



Od gier wymagam odpowiedniego klimatu. Tego czegoś nieuchwytnego, co zwykle czyni arcydzieła tym, czym są. Tego samego zresztą wymagam od książek, komiksów, filmów itd. – chodzi o to, żeby gra miała w sobie coś, co sprawi, że po latach ją odgrzebiesz i znów włożysz płytkę do napędu. Nawet żeby pograć pół godziny, ale żeby do gry się chciało wracać. I chociaż inFamousowi do arcydzieła daleko, tytuł jest to świetny – i będę do niego wracał, chociaż skończyłem już dwa razy, zebrałem wszystkie odłamki, wykonałem wszystkie misje poboczne (będące, tak na marginesie, najlepszymi misjami pobocznymi, jakie od dłuższego czasu widziałem) i ogólnie poznałem Empire City całkiem nieźle. Bo w to warto zagrać.

mtz

niedziela, 23 sierpnia 2009

przePrZyPaDkOwOści...

Komiksowe filmy, które w tym roku widziałem mocno mnie rozczarowały. „Wolverine”, „Strażnicy”, „Spirit”. Z dużym opóźnieniem obejrzałem dwie „Fantastyczne Czwórki” i „Iron Mana”. O ile „FF” warto zobaczyć tylko dla tej sceny (oj tak, celem snowboardowych wyjazdów w tym roku jest nauczenie się porządnego skakania!):



O tyle „Iron Mana” warto w całości. Wiem, że to staroć, ale poważnie mnie zachęcił do zakupu jakiegoś komiksu z blaszakiem. Posiadam tylko semikowego Mega Marvela i sądząc po tym gdzie stoi na półce, to zaliczyłem go do tych słabszych. Ktoś coś fajnego poleca?

Myślę, że na podstawie słabych filmów komiksowych niektórzy dziennikarze wyrabiają sobie zdanie o komiksach jako takich. Po przytaczanym przez Sebastiana Frąckiewicza pRzYpAdKu oraz po tym, o czym pisałem u siebie, kolejny kwiatek, znaczy się Tuzimek:



„Marcin Wasilewski i jego koledzy z Anderlechtu Bruksela w walce o Ligę Mistrzów wyglądali przy rywalach z Lyonu jak postacie wycięte z komiksu (ale z jakiego komiksu??? Z superbohaterskiego??? To chyba z jakiejś odpryskowej linii o lateksowcach, którzy stracili moc). Grali bez ładu, składu, sensu i rozumu (eee, ręce opadają... Napiszmy tak: zapewne domniemany Kuba Rozpruwacz w wersji moore’owskiej działa również bez ładu, składu, sensu i rozumu. Na całe szczęście pan Dariusz Tuzimek w tym miejscu kończy ze stereotypową metaforyką swojego wywodu, która nawet przy tak pobieżnym potraktowaniu przez mnie, sensu nie ujawnia żadnego i pozostaje mocno chybioną. Obiecuję, jeszcze jeden tego typu tekst przeczytam, w którym autor w taki nieprzemyślany sposób dobiera słów, jeszcze jeden, i sam osobiście wyślę temu autorowi jakiś komiks do weryfikacji poglądów i języka).

A panu Dariuszowi życzę wywiadu z naszym kulomiotem, Tomkiem Majewskim, który podobno robi zakupy w Centrum Komiksu, i który mógłby, ot tak, na dobry początek, wyedukować trochę naszego dziennikarza sportowego.



qba

czwartek, 20 sierpnia 2009

02: Splotowe pRzYpadKi portugalskie

Splot „przeszedł” do sieci, to wiemy. Zainicjowane w papierowej jego wersji felietony o komiksowej kulturze portugalskiej postaram się kontynuować w wersji elektronicznej. Jak już stworzę trzeci i zostanie on opublikowany w sieci, podlinkuję. Tak na wszelki pRzYpAdEk. A tymczasem dziś drugi z felietonów w wersji reżyserskiej (wersja skorektorowana, napisana do wersji papierowej, tukej na Splocie), z dwoma filmikami z wydarzenia, do którego nawiązuje oraz komentarzami moimi. Disfrutem! (czyli enjoy!)

Dziś słów kilka jeszcze, w bardzo kulturalnym tonie, na temat portugalskiej „kultury komiksowej”. Opisywana przeze mnie w pierwszym felietonie grupa dyskusyjna prawdopodobnie wznowi swoją działalność. Drugi cykl spotkań prawdopodobnie moderować będzie Sara Figueiredo Costa, a nie znany już w Polsce Pedro Moura (choćby z bardzo ciekawej prezentacji komiksu portugalskiego podczas MFK 2008). Trzymając kciuki za powodzenie przedsięwzięcia (podobno odbyło się, ale nie mam info jak przebiegło), cofnijmy się trochę w czasie, aby poczytać o innym przejawie komiksowej kultury portugalskiej. Najpierw do roku 2007.

To było ciepłe lato. Moja druga wizyta w Portugalii. Znajomy znajomego wyciągnął mnie pewnego sierpniowego wieczora, a był to wtorek, na coś, czego nie był mi w stanie do końca opisać. Miało to mieć związek z komiksem, więc nie trzeba było mnie zbyt długo namawiać. I to była moja pierwsza wizyta na spotkaniu Tertúlia BD de Lisboa. W wolnym tłumaczeniu: znalazłem się na spotkaniu Lizbońskiego Kółka Komiksowego. Jeśli ktoś chce zaczynać przygodę z komiksem portugalskim, to swoje pierwsze kroki powinien skierować do Komiksoteki w Lizbonie lub właśnie na wspomniane spotkania, które odbywają się w każdy pierwszy wtorek miesiąca, a organizuje je bardzo zasłużony dla komiksu portugalskiego Geraldes Lino (zajmuje się korektą komiksów, wydawaniem fanzinów, wspomaganiem młodych autorów, prowadzi blogi: Divulgando BD- poświęcony promowaniu komiksu portugalskiego i Fanzines de BD- o publikacjach fanzinowych (oraz stronę http://www.geraldeslino.interdinamica.pt/); sam o sobie mówi, że jest „aktywistą komiksowym i fanzinowym” i tak właśnie stoi napisane na jego wizytówce). Kiedy znajomy znajomego przedstawiał mnie innym uczestnikom, oczywiście miałem także przyjemność uścisnąć dłoń Geraldesa. Wywiązał się wtedy mniej więcej taki dialog:

- A, witamy. A dlaczego wcześniej nie wpadłeś na Tertulię?
- Bo nie wiedziałem, że coś takiego się odbywa.
- Od 22 lat, od 22 lat.


Teraz więc cofamy się jeszcze dalej w czasie: pierwsza Tertúlia w Lizbonie odbyła się w czerwcu 1985 roku. Niesamowite, prawda? Wyobrażacie sobie ile potrzeba dyscypliny, żeby takie przedsięwzięcie kontynuować przez tak długi czas? A co powiecie na to: Tertúlia odbywa się zawsze w tym samym miejscu (w restauracji w Parque Mayer) i nie zdarzyło się jeszcze, żeby któregoś miesiąca została odwołana! Przez 23 lata nie było takiego pRzYpAdKu!

Od pamiętnej rozmowy z Geraldesem Lino odwiedzałem wesołą kompanię komiksomaniaków jeszcze 3 razy: w marcu, kwietniu i maju 2008. Za każdym razem w tym samym miejscu witały mnie częściowo znajome twarze, częściowo nieznane. To na tych spotkaniach poznałem autorów, wydawców, krytyków, młodych i starszych autorów (w tym między innymi João Mascarenhasa, twórcę postaci Smutnego Chłopca, który być może w przyszłym roku przemówi po polsku (przemówił, w Ziniolu 4 i 5 oraz Lampie lipcowo-sierpniowej)), czytelników. Możliwość wniknięcia w to środowisko jest nieoceniona i zawsze można liczyć na coś więcej niż na standardową wymianę zdań i wymuszone przez grzeczność zainteresowanie „tym obcym”. Organizowanie tego typu spotkań przyczynia się do tworzenia prawdziwej społeczności pasjonatów komiksowych. I właśnie słowo „pasjonat” najlepiej określa uczestników Tertulii, podczas której czas jest zorganizowany w sposób typowo portugalski: najpierw dobry, duży, standardowy portugalski posiłek (lepiej rozmawia się o pełnym brzuchu) przeplatany dyskusjami na tematy wszelkie i żartami na różnym poziomie, potem coś słodkiego, a na deser rozmowa z gościem specjalnym. Gośćmi na spotkaniach Lizbońskiego Kółka Komiksowego są ludzie związani w jakikolwiek sposób z komiksem lub ilustracją. Byli już liternicy, scenarzyści, rysownicy i potomkowie nieżyjących autorów. Byli też znani nam José Carlos Fernandes, Filipe Abranches, João Fazenda, Pedro Brito i wielu innych.

Tertúlia jest również okazją do rozprowadzania oficjalnych publikacji tych spotkań. Mają one postać kserowanego fanzinu, w którym możemy przeczytać kilkuplanszowe komiksy (zaproszonego gościa lub innego autora). Oprócz tertuliowego fanzinu, otrzymujemy także krótką notkę biograficzną gościa specjalnego oraz wycinki z prasy z ostatniego miesiąca na temat komiksu (poskładane w jedną poręczną kserówkę). A wszystkie te papierki dystrybuuje niezmordowany Geraldes Lino. No i jest jeszcze loteria: każdy kupuje dowolną ilość losów, z których dochód jest przeznaczony na opłacenie posiłku dla zaproszonego gościa. A fantami w loterii są przyniesione przez uczestników komiksy, plakaty, rysunki, gadżety. Można również wylosować oryginalny rysunek gościa specjalnego. A wszystko to odbywa się w bardzo rodzinnej atmosferze niedzielnego obiadu (mimo, że to wtorek), podczas którego nikt, nigdzie nie musi się spieszyć.

qba

pssst! Filmik z 24 urodzin Tertulii:



Filmik, już publikowany na pRzYpAdKiEm, z majowej odsłony imprezki:



pssst!!

Fanzin tertuliowy:



Wycinki z prasy:



Info o o gościu:

piątek, 14 sierpnia 2009

pRzErYwNiK muzyczny

Na jazzie znam się tak, jak znam baskijski. Kiedyś mtz zwrócił moją uwagę na to, że tytuły rozdziałów w Spiderman Blue to tytuły jazzowych piosenek. A i jakoś tak „sezon pająka” u mnie trwa, bo w ciągu kilku ostatnich dni odświeżyłem sobie dwie pierwsze części filmu. Do trzeciej nie ma co zaglądać, tragedia.... Ale za to pomyślałem, że warto zajrzeć do komiksu i przypomnieć go sobie kartkując w rytm muzyki.

My Funny Valentine- ten tytuł raczej przewrotnie chyba trochę się tu pojawia. Piosenka z gatunku ironicznych, ale przecież o tym rodzaju miłosnego zaślepienia, który sprawia, że ignorujemy wszelkie wady obiektu naszych westchnień. Tylko jakie wady ma Gwen Stacy? Śliczna blondynka, która poleciała na... chyba na motocykl Parkera?! I tak sobie myślę, że cholernie szkoda, że tę postać z pierwszej części filmu usunięto.



Let’s fall in love- no, no, robi się ciekawie. Na scenę wkracza „rudzielec”, a biedny Parker musi zdecydować na co pozwolić swojemu sercu. I nawet świadomość tego, co będzie, bo przecież znamy dalsze zawieruchy miłosno-bohaterskie Petera, nie psuje klimatu. Pająk idzie na żywioł. Na rudy żywioł.



Anything Goes- w miłości wszystko dozwolone.



Autumn in New York- o! A to akurat znałem, w wykonaniu Franka Sinatry! Zaczyna się ciepłym, w jesiennych kolorach obrazkiem, a kończy obrazkiem pobitego Pająka, który znowu nawala i nie dociera na spotkanie ze znajomymi. Wyjątkowa mroźna ta jesień w Nowym Jorku. Jesień to chyba jednak nie najlepsza pora roku dla Spidera na zakochiwanie się. Sępy zamiast odlatywać do ciepłych krajów, robią się wtedy jakieś agresywne.



If I Had You- hmmm, supermoce to nie wszystko. Z ich pomocą można wiele, ale tak naprawdę dla pokonania wszelkich przeciwności wystarczy tylko „ona”. Z „tą jedyną” u boku można wszystko. Tak myśli też Peter, tylko nie wie kogo wybrać. Ale jak wiemy, ta decyzja została podjęta nie przez niego. Losy trójkąta Gwen-Peter-Mary Jane wpisane w tę piosenkę nabierają dramatyzmu. Zbliżamy się do końca...



All of Me- pocałunek Petera z Gwen Stacy to jak Batman całujący Catwoman. Wiemy, że Gwen zginie, ale tego nie zobaczymy w komiksie Sale’a i Loeba. Gwen odchodząc zabiera tę część zwaną sercem. Tak jak podmiot piosenki, tak i Peter prosi chyba by wzięła go ze sobą całego.



Spiderman zawsze wydawał mi się tragiczna postacią: zbyt młody na bohatera, z poczuciem winy, uwięziony pomiędzy odpowiedzialnością, a chęcią normalnego życia. I ten tragizm, smutek i esencję postaci znakomicie wydobyli autorzy. Myślę, że soundtrack do tego komiksu dodaje mu wykwintną nutę smakowo-zapachową, podkreślając wyjątkowo smutny los bohatera całego Nowego Yorku.

qba

pssst! a bardzo dawno temu mtz zaczął tekst o "trylogii kolorów", ale jeszcze nie dokończył :lol:

czwartek, 6 sierpnia 2009

Za jeden kadr... cztery

Czasami zatrzymuję się w komiksie nad jakimś jednym kadrem i potem zostaje mi on w głowie na długo...

Polecam Wam do poczytania ten komiks, Zoo zimą. To jest manga, ostrzegam, ale bardzo dobra manga, która mocno mnie poruszyła. Rozumuję w sprawach uczuciowych podobnie jak główny bohater. Podoba mi się ten rodzaj ekshibicjonizmu, odwagi, aby w prosty sposób mówić, bez wstydu ujawniać swoje prawdziwe uczucia, jak bardzo by nie wydawały się komuś tanim sentymentalizmem, teatralnym gestem. Ale ujawniać tak, aby wszystkiego jednak nie powiedzieć, zawiesić w powietrzu, zostawić na później.



I właśnie ten kadr, który przykuł moją uwagę, jest kwintesencją mechanizmu obnażania, który Jiro Taniguchi zastosował dla całej opowieści- pokazać trochę, zasugerować, zaintrygować, zaciekawić, nie dorysować/nie dopowiedzieć. Na tym chyba polega poetycki przekaz, żeby wiedzieć, kiedy „przerwać”, czego nie napisać, a tylko zasugerować czytelnikowi. Tego typu obrazek nagiej kobiety jest dalece bardziej podniecający niż typowe pornograficzne sesje z pisemek. Działa na wyobraźnię, zostawia coś dla niej, żeby mogła zacząć pracować. W głowie pojawia się tyle domysłów, brudnych myśli, przebiega się wzrokiem po kreskach tworzących kobiecą postać, nie mogąc jej przeniknąć, zobaczyć w całości, w szczegółach. Zastygła ona w takiej pozie, zamknęła oczy i pobudza zmysły. Skąd się tam wzięła? Co robiła? Te pytania wymusza wyrwany z kontekstu kadr, a dopowiada wszystko poznanie całej sekwencji. Nie wiem na ile trudno skupić się na szkicowaniu nagich modelek w uczelniach artystycznych, ale z pewnością jest to wyzwanie, ta próba uchwycenia emocji jakie towarzyszą nieruchomej postaci, przełożenia tajemniczości na ołówkowe kreski, bez niezdrowego podniecania się.

Chyba każdy chłopak prędzej czy później styka się z twardą pornografią, w pewnym wieku to naturalny sposób rozładowywania napięcia seksualnego. Dopiero potem bardziej zaczyna się doceniać kobiecą tajemniczość i wstydliwość.

qba

sobota, 1 sierpnia 2009

Wydrukowane pRzYpAdKi portugalskie...

...czyli niech Wam rozświetla co i raz krótsze letnie dni LAMPA, a zwłaszcza jej mała portugalska latarka (proza i przede wszystkim trzy komiksy!!!):



A przygrywa przy śniadaniu, do kotleta czy też snu Kapela:



qba

pssst! trzeba mieć przewrócone w głowie, żeby zajmować się w Polsce tak dochodowym produktem jak komiks. Ja mam przewrócone w głowie, a ta piosenka chodzi mi po głowie od wczorajszego koncertu w Radio Luxembourg, a ta kapela ją zagrała i dziś mi przygrywa:



pssst!! a to widzę pierwszy raz :lol: jak to się przede mną uchowało w sieci... No tak, skończyłem tyrać to i mam za dużo czasu, google już się przegrzewa :lol: Oglądam te nagrania i nie mogę się nadziwić, co się stało, że ten tryskający humorem człowiek, nagle stracił cały swój optymizm... Ale o jego bardzo smutnym mejlu innym razem, teraz radujmy się wakacyjnymi portugalskimi lekturami!







pssst!!! a, trochę dziwnie pocięte to nagranie.

pRzYpAdKi portugalskie 20



W zasadzie o tym komiksie nie zamierzałem pisać w tej kolumnie bloga. Nie zamierzałem w ogóle o nim pisać, ale...

Tornado- só me saem dukes! to komiks autorstwa pana, który publikuje jako Estrompa, a jego pełne nazwisko brzmi José João Amaral Estrompa. Znany ze swojej współpracy z wieloma portugalskimi pismami i fanzinami, wielokrotnie honorowany nagrodami w swoim kraju, poza granicami w zasadzie szerzej nieznany. Jego jedyny komiks, który wpadł mi w ręce, i o którym dziś piszę, to parodia bardzo znanej hiszpańskiej serii Torpedo 1936. Oczywiście kiedy wpadłem na Estrompę, półtora roku temu, tej bardzo znanej hiszpańskiej serii nie znałem. Ktoś mi wytknął, że jako osoba aspirująca do bycia komiksologiem, powinienem trochę szerzej interesować się komiksem, a nie czytać tylko to, co mi się podoba. Niby racja, ale trzeba sobie ustalić jakąś specjalizację. Wewnątrz komiksologii (nie wiem czy traktować to wszystko poważnie...) można skłaniać się przecież albo ku aspektom historycznym, albo formalnym, albo tematycznym, albo wypadkowej tych elementów. No dała mi trochę ta rozmowa do myślenia i doszedłem do wniosku, że powolutku będę musiał się jakoś sprofilować. Mam otwartą głowę i ostatnio „przekonałem się” na ten przykład do czytania mangi. Głównie dzięki kilku świetnym tytułom z wydawnictwa Hanami. Nie oznacza to oczywiście, że „sprofiluję się” na mangę, po prostu badam nowe tereny. Nowym terenem dla mnie jest też komiks hiszpańskojęzyczny, o którym nadal mam blade pojęcie, ale dzięki dwóm tłumaczeniom (a jeszcze w kręgu zainteresowań wisi Mafalda, której jedyne polskie tłumaczenie pochodzi z lat osiemdziesiątych i w żaden sposób nie oddaje geniuszu i charakteru tego paska komiksowego autorstwa Quino), które ostatnio robiłem, skubnąłem go trochę. O jednym z tych tłumaczeń wspominałem otwarcie, chodzi o reklamowane już, głównie na Kolorowych, Niewidzialne Światy Patrício Betteo (ten autor obecny w trzech szortach w ostatnim Ziniolu; być może jeszcze w tym roku zostanie wydany w Polsce). O drugim milczałem, nie wiem czy przy okazji gdzieś wypłynęło na forach, nie wszystkie fora śledzę. Chodzi właśnie o Torpedo 1936. I tutaj to jedno z moich zajęć zarobkowych, czyli tłumaczenie, przyszło mi z ogromną pomocą. Zlecenie na Torpedo pozwoliło mi zrozumieć bohatera dzisiejszego wpisu oraz rozszerzyć swoją komiksową wiedzę.

Tornado jest prywatnym detektywem (to odróżnia go od pana Luki Torpedo, włoskiego emigranta, który trafia do Nowego Jorku i musi radzić sobie sam; zaczyna jako pucybut i po lekturze pierwszego tomu jego przygód raczej nie zanosi się, że zostanie milionerem...; zostaje spluwą do wynajęcia, płatnym zabójcą, który pracuje na zlecenie przeróżnych typków). Tornado jest wyjątkowym detektywem, który raczej nie rozwiązuje powierzonych mu spraw (Torpedo, przeciwnie, wywiązuje się na ogół ze zleceń, zawsze w sposób bardzo pomysłowy i z genialnym, choć okrutnym poczuciem humoru; czasami dostaje po łapach, ale znając specyfikę tej serii, odczeka, aby w stosownym czasie się zemścić), nie ma partnera (partnerem Torpedo jest Rascal, trochę gamoniowaty, niezbyt bystry, który ma zwyczaj denerwować swojego szefa), ale jest psem na kobiety (Torpedo również je lubi, lecz taktuje jak typowy macho). Tornado, podobnie jak jego pierwowzór, Torpedo, jest zabawny, a w zasadzie stara się być zabawny. Ma ciężki język, często przekręca słowa, bawi się w neologizowanie. Torpedo również ma taki styl, choć czasami nie wiadomo czy robi to celowo czy przez pRzYpAdEk. Ogromną wartością Torpedo jest właśnie język, tekst, niezwykle pokręcone i dwuznaczne wypowiedzi, które przyprawiają o ból głowy tłumacza. A w zasadzie tłumaczy, bo tłumaczyłem ten komiks wraz z Gerardo Beltránem. I napiszę szczerze, że bez jego pomocy nic by z tego tłumaczenia nie było. To znaczy byłoby, ale coś na miarę tłumaczenia czeskiego, które pogubiło wszystkie te gierki słowne, zubożyło komiks (konsultowaliśmy wersję czeską z tłumaczem z tego języka, Leszkiem Engelkingiem, który potwierdził, że czeski tłumacz kompletnie nie zrozumiał fragmentów hiszpańskiego tekstu; ja chciałem uniknąć czegoś podobnego, stąd zwróciłem się o pomoc do Gerardo). Moja znajomość bierna hiszpańskiego znakomicie zadziałała przy Niewidzialnych Światach, gdzie do słownika sięgnąłem w trakcie tłumaczenia chyba 3 albo 4 razy. W Torpedo, kiedy tłumaczyłem większy fragment sam, nonstop siedziałem w słowniku, żeby te gierki słowne zrozumieć dobrze. To było wyczerpujące, ale bardzo pouczające. Tak jak i współpraca z Gerardo.

Wracając do pana Tornado- tutaj język jest bardziej „nieociosany”, przerysowany, rubaszny, ale i o to chodziło w tej udanej parodii. Torpedo to bardzo zabawny i inteligentny komiks, ostry, niepoprawny, bardzo dobra opowieść o gangsterach, znakomity materiał na sparodiowanie. W Torpedo oprócz warstwy słownej, można też rozkoszować się rysunkiem. Czerń i biel, klasyczna kreska, znakomicie sportretowani twardziele, dynamiczne sceny pościgów. Ten komiks to perełka, a zatem wybaczcie, że bohatera wpisu, portugalskiego Tornado, potraktowałem pretekstowo, aby zareklamować jego hiszpańskiego „przedstępcę”.

Bardzo cieszę się ze zlecenia na Torpedo, bo poznanie pierwowzoru postaci Tornado, zupełnie zmieniło moje odczytanie tego komiksu. Na plus.

qba

pssst! a tutaj Luca:



pssst!! a tutaj kilka słów o nim po engliszu.