niedziela, 20 grudnia 2009

pRzYpAdKi portugalskie 21


Każda mucha rzuca cień (przysłowie)

Dawno tej rubryki nie było, ale dziś będzie. Stęskniłem się za nią i akurat nadarza się okazja, żeby po raz dwudziesty pierwszy napisać słów kilka o kolejnym tytule portugalskim.

Jak już pisałem, zapowiadając Muchę,jest to powrót Davida Soaresa do komiksu po sześciu latach. Uprzedzając fakty napiszę, że powrót bardzo udany, choć historia to zaledwie trzydzieści dwie strony. Nie oznacza to, że David próżnował w tym czasie, po prostu postawił na prozę. A te trzydzieści dwie strony to manifestacja siły komiksu, czyli zdolności skondensowania dużej ilości treści na stosunkowo niewielkiej liczbie stron. I to pierwsza zaleta tego tytułu: zwarta, bogata historia, która wykorzystuje potencjał medium.

Zaskakujące jest to, że Mucha to w zasadzie historia opowiedziana obrazem. Mało tu dialogów, tekstów narracyjnych nie ma w ogóle. Pokazuje to dobitnie, że rola scenarzysty komiksowego nie musi ograniczać się do pisania tekstu, ale obejmuje też inne aspekty gotowego dzieła, których autorstwo na ogół bez głębszego zastanowienia przypisuje się rysownikom. Mogę tylko domyślać się w jakim stopniu rysownicy zinterpretowali scenariusz Davida Soaresa, a w jakim dodali coś od siebie. Natomiast pewnym jest, że komiks czyta się płynnie, nie ma w nim zgrzytów, co wskazuje iż artyści wyczuli swoje intencje. Szkic jest autorstwa Osvaldo Mediny, a wykończenie, liternictwo, okładka i ogólny projekt albumu Mário Freitasa. Trójka autorów stworzyła zespół, który miał coś do opowiedzenia, sprawną maszynę narracyjną. Płynność czytania, wynikająca z prowadzenia narracji obrazem oraz „czysty” projekt plansz (klasyczne kadry, rozłożone na planszy bez szaleństw) sprawiają, że czytelnik zostaje wciągnięty w rytm opowiadania. Mógłbym ten zabieg porównać z wieloma innymi, który widziałem w kinie lub innych komiksach, ale porównam do filmu, który widziałem w ostatni poniedziałek- Biała wstążka. Ogólnie tematyka tego obrazu jest dosyć ciężka, trwa on prawie dwie i pół godziny, a kadry i filmowanie są bardzo statyczne. Mimo tego narrator, którym jest wiejski nauczyciel opowiadający zdarzenia, do których doszło tuż przed wybuchem Pierwszej Wojny Światowej w małej społeczności wiejskiej, potrafi zainteresować, zaintrygować i widz ulega najpierw jemu, a następnie własnej ciekawości, gdyż niedopowiedzenia narracyjne budują taką atmosferę i rozbudzają dociekliwość. W podobny sposób postąpili autorzy Muchy. W myśl zasady, że najbardziej straszy to, czego nie widać, dopiero w trakcie tej opowieści jej uczestnicy zaczynają zauważać, że otaczający ich świat to złudzenie, gra pozorów, że w rzeczywistości to, co widzą jest tylko wierzchnią warstwą, pod którą ukrywa się obrzydliwa prawda, dotycząca nie tylko aspektu fizycznego ich małego wiejskiego świata, ale i prawideł nim rządzących. Wyzwaniem jest dla komiksu i dla filmu straszenie tym, czego nie widać, bo oba media są przecież wizualne, ale panowie od Muchy wybrnęli z tego, kontrastując obrazy złudzenia rzeczywistości z prawdziwą rzeczywistością w taki sposób, że momentami możemy mieć wątpliwości co tak naprawdę jest wizją, a co prawdą. Niby wszystko jest pokazane, ale oszczędna forma projektu graficznego (mam tu na myśli zabawę kształtami ramek, zabawę czcionkami i innymi graficznymi przekaźnikami znaczenia, które komiks może wykorzystywać dla budowania treści, a z których autorzy Muchy nie korzystają) nie daje czytelnikowi jasnych odpowiedzi. Na przykład otwierająca komiks scena, w której widzimy rybaków, wyławiających kobietę, a następnie rozcinających jej brzuch, z którego wylatują stwory rybopodobne o ludzkich twarzach, nie sugeruje graficznie, że jest snem. To wynika z sekwencji plansz, które taką interpretację sugerują, ale czy na pewno jest ona prawdziwa? Właśnie w tym mechanizmie tworzenia iluzji na poziomie języka narracji znajduje się ten niewidoczny element, który buduje w czytelniku uczucie zagubienia, niepewności i strachu. Właśnie tego nie widać i to może przestraszyć, co tak naprawdę jest sztuką i ogromnym wyzwaniem dla gatunków, które straszyć mają.

Mucha jest zainspirowana surrealistyczną sztuką Eugena Ionescu Rhinocéros. Z tą różnicą, że u Ionescu mamy nosorożce (jak podaje Wikipedia w 2008 roku powstał film o zombiakach, wykorzystujący ten pomysł: The 2008 comedy horror film Zombie Strippers purports to be an adaptation of the play, but with zombies instead of rhinoceros), a tutaj muchy, gigantyczne muchy. Ludzie zmieniają się w nie czy też nimi są? Tak czy inaczej to właśnie te muchy (ludzie?) terroryzują okolicę, ale też atakują niemieckich żołnierzy, którzy zabijają ciężarną kobietę. Oczywiście w starciu z brutalnymi karabinami szans nie mają i padają... jak muchy, ale my widzimy rozszarpane fragmenty ludzkich ciał, podczas gdy niemiecki oddział odchodzi w stronę zachodzącego słońca. Fabuła jest więc dosyć prosta: cień muchy pada na spokojną okolicę, odtąd nic już nie będzie takie samo.

Na zakończenie warto dodać, że mimo iż to komiks portugalski, to tytuł jest polski, a w środku jest trójjęzcyznie: po polsku, po portugalsku i po niemiecku. Z góry zatem widać, że to nie tekst jest kluczem do zrozumienia tego tytułu i do poznania prawdziwego mechanizmu strachu, a sam komiks, uważnie przeczytany, może przestraszyć.

qba- the impossible horror warrior

pssst! z horrorowym pozdrowieniem:

niedziela, 13 grudnia 2009

Ależ naturalnie...



Z prawdziwą przyjemnością sięgnąłem po Pana Naturalnego i nie zawiodłem się tym komiksem. Menda niemożliwa wychodzi z głównego bohatera, popapraniec jakich mało i zdolny naciągacz, ale zabawy jest sporo przy lekturze. A i refleksji trochę poważniejszych się znajdzie. Bałem się, że podobnie jak wiele komiksów z wąsem (sporo z tych naturalnych historii to prawdziwe starocie) i ten nie przejdzie próby czasu (rozczarowanie tego typu wywołały u mnie choćby Ronin czy Drastyczne Przypadki- zdecydowanie zbyt późno wydane w Polsce). Skoro już jesteśmy przy wąsach, to wspomnę jeszcze w tym kontekście Kota Fritza- jeśli głównym jego celem było szokowanie, to powiedzmy sobie szczerze, że w roku wydania polskiego (2007) z wywoływaniem szoku nie ma co przesadzać (no tak, można też wziąć poprawkę na to, że mnie rozśmieszyło to i to swego czasu, co może być dobrą miarę tego, gdzie leżą rubieże moich pokładów tego odczucia). Zgorszenie? Być może, ale dla mnie przede wszystkim zabawa i oczywiście zręczność w posługiwaniu się komiksową umownością, przerysowaniem i innymi narzędziami narracyjnymi. Mimo tego towarzyszyło mi przy lekturze Fritza nieznośne uczucie, że to jest stare. Z Panem Naturalnym o dziwo nie miałem podobnego problemu i bawiłem się znakomicie. Nie zaryzykowałbym w tym miejscu stwierdzenia, że wydoroślałem komiksowo od czasu lektury Fritza, choć sporo w edukacji komiksowej się podciągnąłem. Cztery historyjki z tego albumu Pana Naturalnego to dla mnie majstersztyki: "Pan Naturalny traci głowę" (i logicznie również rozwinięcie tego samego pomysłu w "Pan Naturalny jedzie na wakacje", choć skondensowana wersja jednoplanszowa bardziej do mnie przemawia), "719 medytacja" ('Całkiem niezła sesja, panie dzieju...'- znakomita puenta!), "Pan Naturalny znowu w drodze" (okej, pomysł z 1970 roku w roku 2009 mnie szokuje) i mój faworyt nad faworytami, czyli "Pan Naturalny- historyjka z dwoma hipisami". Bynajmniej reszta nie jest milczeniem, bo to też sprawne historyjki, z których ktoś o innym guście niż ja wybierze sobie takie, które będzie sobie przypominał podczas przemieszczania się po mieście i śmiał na ich wspomnienie jak szaleniec. Być może cechy pana Naturalnego wspomniane we wstępie przeczą temu, co teraz napiszę, ale nie mogę się powstrzymać- pan Naturalny wzbudza u mnie szacunek za zdolność prowokowania, która w sposób okrężny ma doprowadzić sprowokowanych do refleksji i zmiany swojego głupiego postępowania. W myśl zasady, że lekcja odrobiona samodzielnie, na dłużej pozostaje w głowie.

W polskim wydaniu jednak jest coś, co mi się nie podobało, choć muszę stwierdzić, że z punktu widzenia teorii tłumaczenia jest to strategia, która ma wielu wyznawców. Chodzi o szczególny rodzaj ekwiwalencji, o ekwiwalencję funkcjonalną. Oddam tutaj głos bardzo jasno piszącemu w temacie Krzysztofowi Hejwowskiemu (Kognitywno-komunikacyjna teoria przekładu, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2004- choć z wieloma wnioskami tej dysertacji bym dyskutował, jest to bardzo istotna pozycja, która otwarła mi oczy na wiele tłumaczeniowych kwestii, podobnie jak kiedyś Metafory wokół nas Lakeoffa i Johnsona w temacie metaforycznego postrzegania języka):

Pojęcie ekwiwalent funkcjonalny (...) obejmuje techniki określane przez Newmarka mianem ekwiwalentu funkcjonalnego i ekwiwalentu kulturowego. Zastosowanie ekwiwalentu funkcjonalnego polega na zastąpieniu nazwy (lub aluzji do) zjawiska lepiej znanego w kulturze wyjściowej nazwą (lub aluzją do) zjawiska lepiej znanego w kulturze docelowej.

I jak do tej pory wszystko w porządku. Takie rozumowanie jest rozsądne i jak śmiem twierdzić (i co udało mi się udowodnić podczas seminariów tłumaczeniowych) intuicyjne. Zresztą tłumaczenie jako takie jest procesem w dużej mierze intuicyjnym. Ktoś, kto nigdy w życiu nie tłumaczył np. komiksu, bez trudu poradzi sobie z wyborem tego, co należy w nim tłumaczyć i z kwestiami technicznego zapisu tekstu tłumaczenia w edytorze tekstowym (czyli z numeracją, ewentualnie z nanoszeniem wyróżników graficznych etc.). Ekwiwalencja funkcjonalna jest jednak bronią dosyć niebezpieczną, przy której stosowaniu może tłumacza za bardzo ponieść fantazja... Pamiętacie jak tłumaczyli swoje wybory tłumacze V jak Vendetta? O, chodzi o te erudycyjne smaczki, ale przede wszystkim o zbyt protekcjonalne traktowanie czytelnika i o to, że polskie elementy w komiksach silnie nacechowanych elementami innej kultury, brzmią w tekście przekładu obco, choć określenie „fałszywie” w pRzYpAdKu „muzycznym”, który mam tu na myśli, pasuje lepiej. Nie jestem jakimś szalonym zwolennikiem przypisów, ale według mnie sprawdzają się one w takich sytuacjach lepiej: pozwalają zachować tekst przekładu z mrugnięciami okiem zamierzonymi przez autora, wzbogacają naszą wiedzę o kulturze wyjściowej (o ile już tego czegoś nie wiedzieliśmy, a przecież nie mamy takiego obowiązku), no i nie zawsze mamy Internet czy encyklopedię pod ręką, żeby sobie coś sprawdzić. Decyzja o umieszczeniu przypisu w danym miejscu zależy tylko od decyzji tłumacza (jak rozumiem w porozumieniu z redaktorem tomu/serii)- np. bardzo ładnie uzasadnił pewne swoje przypisy Krzysztof Uliszewski w sławnej potyczce słownej, które miała miejsce swego czasu w Internecie, a którą śledziłem na łamach Motywu Drogi, kiedy to wyjaśnił, że jego decyzja w sprawie danego przypisu (który wydał się wielu bezcelowy w danym momencie czasowym) wiązała się z tym, że z upływem czasu grupa docelowa danego tytułu nie będzie wiedziała kim była postać wspomniana w komiksie. Stąd przypis. Myślę, że w Panu Naturalnym mamy do czynienia z podobnym problemem, bo skoro jak pisze wydawca (...) Pan Naturalny uosabia amerykańską kontrkulturę z jej wszystkimi blaskami i cieniami, to wnioskuję (i jednak jak bardzo by nie był to komiks uniwersalny), że jest to rzecz mocno osadzona kulturowo, a zatem fałszywie pobrzmiewają mi w treści komiksu nuty Jeremiego Przybory i Shakin’ Dudiego. Rozumiem strategię, ale te ekwiwalenty funkcjonalne (w kategorii ekwiwalencji dynamicznej, czyli mające wzbudzić taką sama reakcję u czytelnika polskiego, jak u amerykańskiego wzbudza użyty tam tekst piosenki- nie wiem jaki niestety...) są w moim odczuciu przestrzelone. No bo skąd amerykanie niby mają znać te utwory, a Pan Naturalny je sobie podśpiewywać? Wydało mi się to mało prawdopodobne, ale odszczekam wszystko jeśli to faktycznie jest tekst oryginalny przetłumaczony na polski, a nie ekwiwalent funkcjonalny. Jeśli już tłumacz zdecydował się na ekwiwalent funkcjonalny, to mógł zastosować wariant pośredni, czyli wybrać jakieś utwory amerykańskie z epoki, potencjalnie szerzej znane w Polsce (bo jak mniemam decyzja o użyciu takich ekwiwalentów funkcjonalnych dla piosenek była spowodowana hermetycznością tych w komiksie występujących i niechęcią tłumacza do robienia przypisów- ok, to też element strategii, choć trochę niekonsekwentnie zastosowany, skoro wyjaśnia się w przypisie u dołu strony, iż tekst śpiewany przez bohatera to tekst takiego i takiego artysty polskiego, czyli, ipso, tekst znany Polakom...). Nie podoba mi się zastosowanie tej strategii przez swoją wewnętrzną niekonsekwencję, ale też przez to, że pozbawiono mnie informacji związanych z kulturą wyjściową danego okresu, a przecież osadzenie akcji tego komiksu w danym kontekście kulturowym jest dla niego istotne. Wydaje mi się, że tekst tłumaczenia powinien przekazywać maksymalną ilość informacji merytorycznych, pochodzących z kultury wyjściowej, oraz maksymalną ilość informacji formalnych, czyli związanych z samym sposobem mówienia, ale taką, żeby zachować poprawną polszczyznę. To dosyć wymagające podejście, ale kuszące o tyle, że przybliża nam „obcość” i edukuje na wielu poziomach. A teraz niech ktoś mi potwierdzi, że w oryginale nie ma Przybory i Dudiego, a z czystym sumieniem będę mógł uznać, że dwie godziny spędzone na tych wynurzeniach nie były stracone.



I jest jeszcze jedna rzecz formalna, prawdziwy twardy orzech do zgryzienia. Kiedyś dostałem zabawną książeczkę Andrzeja Wróblewskiego i Szymona Kobylińskiego Byczki w toemacie, żeby lepiej się przygotować do egzaminu z predyspozycji do studiowania kierunku humanistycznego (masakryczny egzamin, którego przy pierwszym podejściu na Iberystkę nie zdałem...). Autorzy rozprawiają się w niej przy pomocy humoru i rysunku z popularnymi bykami. I wiele rzeczy mi w głowie zostało z tej lektury. Na przykład to, że orzech jest twardy do zgryzienia, a nie ciężki, czy trudny... I będę się tego trzymał, nawet jeśli niektórzy panowie korektorzy konsekwentnie nie będą tego poprawiać w tekstach innych i swoich- rzekł człowiek, który uwielbia stosować wolną amerykankę frazeologiczno-składniową. Twardy ma dla mnie więcej sensu niż ciężki, ale głos oddam panom wyżej wspomnianym (sory za jakość, skaner gdzieś na czas remontu schowany, tylko aparat miałem pod ręką, ale chyba da radę się doczytać):



qba- the impossible natural warrior



***
Skoro już wokół wydawnictw Post i KG dziś piszę, to muszę się podzielić czymś, co zobaczyłem ostatnio w Empiku na Marszałkowskiej. Otóż w dziale z bajkami i książkami ilustrowanymi dla dzieci stały sobie spokojnie takie pozycje jak Klezmerzy i Kot Rabina 2... gdybyście w dziale komiksowym nie znaleźli tych komiksów, to udajcie się do działu dziecięcego. I akurat pRzYpAdKiEm wtedy nie miałem pod ręką aparatu, żeby udokumentować...

***
A żeby było lżej, choć nadal w klimacie muzycznym (ciężkim, hehe), polecam Pasażera jesień 2009/zima 2010, w którym oprócz kontynuacji mega tekstu o Minor Threat, wywiadów z Nice Shoes i Minority, przesłuchania Schizmacka, The Cuffs, Schizmy 90, oraz dwóch przyjemnych płytek, wywiad z Tomkiem Minkiewiczem i recenzja Likwidatora: sprzątanie Polski.

niedziela, 6 grudnia 2009

pRzYpAdEk komiksu w filmie 02

Tworząc pierwszy wpis poświęcony związkom kina portugalskiego z komiksem słusznie przeczuwałem, że kiedyś nastąpi ciąg dalszy. Stąd przezornie zastosowałem numerację i teraz tamten wpis można traktować jako pełnoprawny artykuł, który zainicjował na tym blogu nową kolumnę (kolejnych edycji na pRzYpadKiEm spodziewajcie się raczej nieregularnie, a bardziej regularnie już wkrótce na gościnnych występach na zaprzyjaźnionym blogu- a będzie się tam działo stricte komiksowo). Kolejne odsłony uzależniam od tego, kiedy i jaki materiał mi wpadnie w ręce. A może wpaść całkiem sporo jeśli wypali pewien projekt związany z kinem portugalskim, który zapewne da mi masę dodatkowej pracy, ale i możliwość eksplorowania kinematografii luzytańskiej i wyszukiwania w niej śladów komiksu. Póki co wszystko jest na papierze i w rękach urzędników, a ja zacznę już drugą odsłonę.

Na skromny początek


W latach sześćdziesiątych w kinie portugalskim nastąpił zauważalny przełom delikatnie zaznaczony już wcześniejszymi filmami, które starały się zerwać z sielankowymi przedstawieniami funkcjonowania jednostki w [ironia on] dostatnim i szczęśliwym społeczeństwie czasów salazarowskich [ironia off]. Jednym z takich filmów jest Belarmino Fernando Lopesa z 1964 roku. Film ma raczej symboliczny związek ze światem komiksu, o ile w ogóle go ma. Okładkę wydania dvd z 2002 roku, według notki umieszczonej w dodatkach, wykonał David Soares:



Okładka nie jest w żaden sposób wyjątkowa, a jej główny ciężar spoczywa na zdjęciu głównego bohatera wykonanym przez Augusto Cabritę. David Soares wykonał projekt, który wykorzystuje to zdjęcie. Czy to ten sam David Soares (jeśli homonim, to tutaj pochwalę się książką, w której występuję- a info o tym podesłał mi oczywiście... David S.)? Jakoś nie zebrało mi się przed opracowaniem tego wpisu, żeby napisać i spytać, wyjaśnić u źródła, ale zapewne zrobię to dziś. Wolałem nie ryzykować takiego posunięcia wcześniej, żeby nie ograniczać sobie materiału do opisania. Ale nie tylko dlatego. Drugim powodem jest sama wartość filmu, który opowiada nam historię pewnego portugalskiego pięściarza, tytułowego Belarmino Fragoso. Nie jest to ani film fabularny, ani typowy film dokumentalny, choć zdecydowanie bliżej mu do dokumentu. Problem jest jednak taki, że jak na dokument to brak w nim odpowiedniej dozy obiektywizmu oraz trzymania się faktów. Pod tym względem przypomina mechanizm tworzenia filmów, choć może to porównanie na wyrost, Michaela Moore’a, to znaczy dopuszcza się pewnych manipulacji. Nie osiągają one oczywiście poziomu kontrpropagandy, do czego Moore dąży, ale dostatecznie zniekształcają prawdziwy obraz postaci, o której opowiadają. Dopiero z materiałów dodatkowych dowiadujemy się wielu informacji, które ukazują nam prawdziwy obraz pięściarza. I nagle okazuje się, że te wszystkie żale i pretensje wylewane przez niego przed kamerą trochę mijają się z prawdą. Paradoksalnie otrzymujemy w efekcie prawdziwy obraz człowieka, ale fakty zostają zafałszowane. Koncept filmu jest dosyć prosty: ukazanie człowieka uwikłanego w sieć swoich własnych kłamstw i niedopowiedzeń, bezsilnego, który za chwilę popularności płaci bardzo wysoką cenę- zostaje zepchnięty na margines, zapomniany, uwięziony w nieprzyjaznym mieście. Ogromną siłą filmu są te wszystkie symboliczne sceny, które pokazują nam Belarmina samotnego i spętanego- sugestia uwięzienia pojawia się w otwarciu filmu i w scenie zamykającej. Wydaje się, że ten mimo wszystko budzący sympatię człowiek nie jest w stanie się uwolnić. Spokojne obrazowanie, znakomita jazzowa ścieżka dźwiękowa oraz połączenie formy wywiadu z przebitkami, które ukazują nam bohatera w przestrzeni miasta to tylko niektóre z zalet tego obrazu. Realizacja tego filmu to chyba najważniejszy pojedynek jaki Belarmino musiał stoczyć w swoim życiu. Dziennikarz sportowy, Baptista Bastos, zagania Belarmina swoimi agresywnymi pytaniami do narożnika częściej niż mieli okazję uczynić to jego przeciwnicy z ringu. W zasadzie na każde pytanie Belarmino odpowiada unikiem, zaprzecza, lawiruje. Jak dobry bokser, ale nie potrafi przejść do kontrataku.



Czym się bawią dzieci, czyli „był sobie chłopiec, który pragnął ojca, który by pragnął mieć syna”



Drugi film to Adeus, Pai/Żegnaj, tato, którego autorem jest Luís Filipe Rocha. Formalnie bardzo ciekawa konstrukcja służy opowiedzeniu historii o pragnieniu bliskości z własnym ojcem, który zaniedbuje syna z powodu pracy. Główną akcje filmu stanowi wyimaginowana wakacyjna wyprawa tej dalekiej sobie dwójki na Azory, gdzie syn i ojciec zaczynają się rozumieć, ale w momencie, kiedy ten drugi żegna się z życiem. Element komiksowy mamy w sekwencji otwierającej film oraz rysunkowy w menu (nie znam autora tego projektu graficznego, być może też komiksiarz, ale wydanie dvd informacji nie zawiera). Żeby nie przynudzać zbyt długo: komiksowe zabawki w pokoju Filpe (a swoją drogą- kolekcja figurek Marvela chyba jakoś się sprzedaje, bo ma już na koncie ponad 20 numerów! Ostatni, który kupiłem to numer 19: Pogromca. Szkoda, że nie z rysunku Jima Lee, albo Whilce’a Portacio):



„Do trzydziestki masz twarz, którą dał ci Bóg, potem taką, na jaką zasługujesz”

Reżyserem filmu A cara que mereces/Twarz, na jaką zasługujesz jest Miguel Gomes, młody portugalski reżyser, które spore sukcesy osiągnął w krótkim metrażu [np. dostal nagrodę za Cântico das criaturas, który oparto na słowach pieśni Franciszka z Asyżu (z tym urokliwym miejscem, chyba najładniejszym miastem, jakie do tej pory odwiedziłem, związana jest też moja ulubiona legenda o Słońcu i Księżycu, kochankach, którzy skazani są na wieczną tęsknotę; i do tego odwołuje się po części ten włoski film, Fratello sole, sorella luna, z 1972 roku)- jest to krótki metraż, w którym rozpoczynamy wędrówkę po Asyżu z włoskim bardem, który podobno rzeczywiście śpiewa w dialekcie umbryjskim], ale ma też na koncie pełnoprawne filmy fabularne, długie znaczy się. Na przykład Aquele querido mês de Agosto/Tamten cudowny miesiąc sierpień, który trwa dwie i pół godziny. Jest to film niesamowity, którego pierwsza część jest zrobiona w formie filmu dokumentalnego i dotyczy tematu przygotowań do nakręcenia filmu fabularnego, w który ów dokument płynnie i stopniowo przechodzi w drugiej części. Ekipa filmowa rozmawia z mieszkańcami wioski, organizuje castingi, a potem ci prawdziwi ludzie zmieniają się w bohaterów filmowych.





W tym filmie nie ma nic z komiksu, ale potwierdza się charakterystyczna maniera reżysera, widoczna już we wcześniejszym A cara que mereces/Twarz, na jaką zasługujesz. Miguel Gomes konstruuje swoje filmy poprzez łączenie (przynajmniej) dwóch różnych rejestrów. Tak jest i w interesującym mnie tutaj obrazie. Część początkowa to zapis przygotowań i wystawienia sztuki Królewna Śnieżka i Siedmiu Krasnoludków, wykonywanej przez dzieci ze szkoły podstawowej, w której pracuje główny bohater filmu, Francisco. W tej części wszystko zostało wystylizowane na bajkę, postacie są przebrane jak w filmie kostiumowym. W drugiej części nasz bohater wyjeżdża do domku na wsi, żeby stawić czoła chorobie i... znika. To znaczy nie widzimy go już do końca filmu. Opiekuje się nim siódemka, napiszmy tak, „krasnoludków”, którzy mogą zostać określeni przez widza jako projekcje osobowości bohatera, który mimo 30 lat na karku, musi w końcu wydorośleć. Jest to jakaś ścieżka interpretacyjna, którą można pójść w dłuższej analizie. Istotniejsze jest to, że w drugiej część brak stylizacji wizualnej na bajkę, to znaczy bohaterowie nie noszą kostiumów, choć ewidentnie sugeruje się ich bajkowe pochodzenie. Taki oto kontrast buduje nam reżyser, włączając w tę opowieść ilustracje wykonane do książeczki, o którą zostało wzbogacone wydanie dvd. A ilustracje do owej książeczki wykonał Nasz znajomy, João Fazenda. Są one tak dobre jak sam film, co potwierdza tylko świetne wyczucie João nie tylko do narracji komiksowej, ale i do tworzenia ilustracji.








That’s all, folks!

qba- the impossible medieval warrior