środa, 22 grudnia 2010

pRzYpAdKiEm przeczytane 16

Od ostatniego wpisu w tej rubryce minęło 9 miesięcy. Ciąża była długa, ale w najbliższym czasie zaowocuje kilkoma „szkicami” recenzji.

Myślę, co napisać o Cages McKeana, ale tak naprawdę póki co nie wiem jak ugryźć tę cegłę. Miejscami jest ciekawie, miejscami niezrozumiale i wygląda na to, że autor pogubił się w tym, co chciał przekazać. Przynajmniej po jednej lekturze odniosłem takie wrażenie. Tytuł Cages obił mi się o uszy tyle razy, raczej w pozytywnym kontekście, że nie wiem, czy powinienem krytykować? Muszę przyznać, że z wieloma komiksami sygnowanymi nazwiskiem McKeana mam podobny problem, bo albo ich nie zrozumiałem (co mogą sugerować zachwyty innych), albo dostrzegam w nich rzeczywisty przerost formy nad treścią. W podobny sposób nie przekonuje mnie komiksowy Gaiman, poza Sandmanem i Morderstwami i tajemnicami. A zatem, może lepiej przeczytać Cages raz jeszcze?

Zdecydowanie mniej wątpliwości mam przy kolejnym komiksie z Batmanem w wykonaniu duetu Jones/Moench, bo Unseen według mnie w swojej kategorii niczego nie udaje. Przy tej okazji słów kilka też postaram się napisać o innych Batmanach rysowanych przez Kelleya Jonesa, a osobno o poleconym mi do przeczytania już sporo czasu temu Batman: detective #27.

Jako echo wakacyjnego pobytu w Birmingham będą dwie rzeczy: Watchmen: the Complete Motion Comic i Umbrella Academy 1&2 (drugi tom dokupiłem niedawno i zbieram się do czytania całości; mtz mówi, że bardzo fajne). W zasadzie w rubryce B’ham Special pojawiły się już dwa wpisy (Jason i Pekar), które kwalifikują się do rubryki pRzYpAdKiEm przeczytane, a zatem niniejsza notka mogłaby mieć w tytule numerek „18”. To tyle tytułem wstępu, bo meritum dzisiejszego wpisu stanowi kilka refleksji o komiksie

Pixu: the Mark of Evil (Bá, Cloonan, Lolos, Moon)



Ta czwórka autorów spotkała się już przy okazji antologii 5, która w 2008 roku zgarnęła nagrodę Eisnera (piątym autorem w tej antologii był Rafael Grampá). Współpraca spodobała im się na tyle, że postanowili kontynuować komiksową przygodę w takim układzie towarzyskim. Tym razem za gatunek obrali sobie horror. Posunięcie moim zdaniem dosyć ryzykowne, bo osiągnięcie parametrów horroru środkami komiksowymi, czy książkowymi, do łatwych nie należy. Prawda, Joey z Przyjaciół bał się książki Lśnienie i zamykał ją w zamrażarce, ale to była wrażliwa dusza. Prawda, Żywe Trupy potrafią nastraszyć. Są to jednak według mnie wyjątki. Być może horrory straszą tak naprawdę tylko dzieci, a dla starszych są pokręconą rozrywką?

Definicji horroru jest zapewne tyle, ile typów ludzi, albo przynajmniej tyle, ile fobii jesteśmy w stanie wytworzyć. Tyle, ile niedopowiedzenia i niejasności potrafią nam namieszać w głowie. Bać można się tak wielu rzeczy, że daje to autorom pole do popisu niemalże nieograniczone. Muszę przyznać, że podczas zeszłorocznego prywatnego festiwalu horroru były momenty, w których faktycznie się bałem. Podobnie mam przy niektórych strasznych opowieściach, w klimatycznych aranżacjach zespołu Ghoultown, ale już np. Misfits posługują się zupełnie inną estetyką. Mogą szokować swoimi tekstami, ale forma muzyczna w połączeniu ze słowami raczej nie straszy. Jeśli chodzi o fobie, to mnie na przykład najbardziej przeraża zamknięta przestrzeń, mała przestrzeń podczas zamykania się w skrzyni łóżka, czy przeciskania przez wąskie korytarzyki jaskiń. Dlatego bardzo mnie zmaltretował film Descent, w obu odsłonach.

Co ma do dyspozycji komiks, żeby straszyć? Przede wszystkim oczywiście stronę wizualną. Mogą walać się flaki, można rozkładać „straszaki” w taki sposób, żeby atakowały po przerzuceniu strony, można posługiwać się rysunkiem niejednoznacznym, można nie dopowiadać na poziomie obrazu i tekstu. Jak to zatem jest z Pixu?

Według tylnej okładki, zaczyna się od nasionka, które rośnie. Na ścianach domu, na oknach, w drzwiach, pojawia się znak. Coś zaczyna atakować świadomość piątki lokatorów, prowadząc oczywiście do zgonów. Z jednej strony pomysł na nawiedzony dom może wydawać się mało oryginalny, bo przecież od drugiej połowy lat siedemdziesiątych XX wieku powstawały i filmy, i książki o Amytiville (oryginalnie na podstawie książki Jay’a Ansona z 1977 roku), czyli o nawiedzonym domu. Otwierające się szafki, warcząca pralka i kosiarka do trawy, która zabija? Można i tak, były przecież także krwiożercze samochody i motory. Z drugiej strony, strach w Pixu kryje się według mnie gdzieś indziej. Dom jest nawiedzony, ale zła siła materializuje się, jest namacalna i popycha do obłędu, do uzewnętrzniania zła, które w człowieku drzemie. W Amytiville dom był mechaniczną pułapką, w Pixu jest sceną psychicznej manipulacji. Przerażające jest to, że nie wiemy skąd, przez kogo i po co ta manipulacja się odbywa. Być może nie ma jakiegoś określonego celu? Pixu, według notki na początku komiksu, to „the mark of evil that forecasts imminent death”. Hmm, w zasadzie też nic nowego, prawda? Były kasety video, tajemnicze telefony, etc., a wszystko w tej właśnie funkcji ostrzegawczej. Tylko że w Pixu nie chodzi o ostrzeganie, a raczej o przypieczętowanie. Nie ma odwołania od śmierci, bo fenomen nie jest badany i nie ma prób rozpracowania zła. Między głównymi bohaterami komiksu brak połączenia. A zatem w pewien sposób Pixu albo odświeża formułę tajemniczego zła, albo czerpie z najlepszych elementów już istniejących. Ostateczny osąd pozostawiam tym, którzy tematykę horrorowych strategii mają zgłębioną lepiej, niż ja. Mi się pomysł wyjściowy podoba i przekonuje mnie w tej konwencji niedopowiedzeń.

Właśnie, niedopowiedzenie. Taki jest mechanizm tego komiksu i niestety może on działać tak na plus, jak i na minus. O historii nie powiedziałbym, że jest zakręcona, jest po prostu niejasna. Oczywiście odczytuję to, jako zamiar autorów, a nie ich niedostatki scenariuszowe i warsztatowe. Rysunek spełnia tu rolę „zmyłki”. Fragmentaryczność ma wprowadzać niepokój, potęgować niejasności. Czego nie mówi się słowem, kadry nie mają obowiązku dopowiadać. Dla jednych będzie to wadą komiksu, dla innych jego największą wartością. Ja mam wątpliwości, bo albo nadinterpretuję metodę twórczą, albo trafiam w sedno.

Ocena tego komiksu to rzecz gustu: czego szukamy i czego oczekujemy? W jakim celu czytamy? Kilka rzeczy jednak można stwierdzić obiektywnie: psychiczne maltretowanie głównych bohaterów nie do końca maltretuje czytelnika, a przynajmniej nie robi tego w taki sam sposób; elementy zaskoczenia, wynikające z formy opowieści, są dobrze rozłożone i wyrywają czytelnika z zaczytania w odpowiednich odstępach; niepewność co do tego, co widzimy, może wywoływać uczucie niepokoju.

Wrażenia ogólne po lekturze mam pozytywne, o ile horror może pozytywnie na kogoś działać. Nie jestem jednak do końca przekonany, czy w niedopowiedzeniach autorzy nie posunęli się trochę za daleko, zakończenie wszak jest bardzo otwarte, nawet nie stara się niczego zasugerować, albo zamknąć w jakąś ramę. To taka forma otwarta, która może zapowiadać Pixu 2, a przecież sequele w horrorach to najbardziej przewidywalna rzecz.

qba- the impossible mark of evil

niedziela, 12 grudnia 2010

Jedenaste: nie będziesz zaniedbywał swojego kota!

Do wglądu...

qba- the impossible "muszę już lecieć" warrior

sobota, 4 grudnia 2010

Komiks tu, komiks tam: spacerem napotkane

Chodzę po mieście całkiem sporo, zwłaszcza od kiedy pogoda zrobiła się nierowerowa. Roweru do przemieszczania się po mieście brakuje mi bardzo, ale ani nie kupiłem sobie przez całą jesień błotników, ani mój bicykl do jazdy po śniegu nie jest dostosowany. No i chyba jednak warto dać odpocząć kolanom do wiosny. W sumie deska i tak je nadwyręży dosyć mocno. Zanim w końcu przegrałem z pogodą i kupiłem sobie bilet miesięczny (a zakup normalnego biletu długo przemyśliwałem, 78 złociszów...), łaziłem, jeździłem na gapę, albo na czasówkach. Takie chodzenie pozwala poznać miasto z zupełnie innej strony.



To zdjęcie powyżej zrobiłem jeszcze we wrześniu, wracając rowerem z meczu. Aparatu nie noszę codziennie, ale za to od kiedy mam aparat w telefonie, to i sytuacyjne fotki można czasami strzelić. Zgadniecie, co mnie zauroczyło w tym bilbordzie? A no to, że na reklamie muzeum (!) pojawiają się bohaterowie komiksowi. Ciężko powiedzieć, czy tylko jako element "śmieciowo" związany ze sztuką (na popartowej zasadzie, czy w poetyce obiektu znalezionego, tudzież wynikiem innych tego typu zabaw formalnych), czy też z uznaniem dla komiksu, jako gatunku. Dawno już nie trafiłem w prasie na bezsensowne szafowanie komiksowymi określeniami w celu uzyskania retoryki krytykującej jakieś zjawisko, ale udało mi się za to w przestrzeni miejskiej odnaleźć taki element, który mi skojarzył się z nie dyskryminującym podejściem do historyjek obrazkowych. Ucieszyło mnie to znalezisko niezmiernie w momencie spotkania, a teraz, po kilku miesiącach, intryguje mnie to, jakie intencje miał tak naprawdę autor reklamy? Może dowiemy się tego w 2012 roku? Byle nie w czasie mistrzostw, bo może zginąć w szumie medialnym.



Z kolei ta fotka, to efekt mojego poświęcenia. Maszerowałem sobie w zimny środowy poranek do pracy, na zajęcia o ósmej rano. Swoją ulubiona trasą, przez Foksal, potem w okolicach kiedyś kina Skarpa, przez skwerek przy Akademii Muzycznej i kładką nad Tamką. A tu przy Muzeum Chhopinowskim widzę taki malunek. Pierwsze, co przykuło moją uwagę, to był gawronkiewiczowy poeta, dopiero potem rozmiar "ścianala". Mechanicznie, jak rasowy fotoreporter, sięgnąłem, mimo trzaskającego mrozu (chyba minus 15), do kieszeni i pyknąłem fotkę. Możecie teraz się pobawić w "znajdź osiem komiksowych szczegółów". A tak na serio, ktoś wie, bo ja nie wiem, kiedy to cudo powstało i kto jest autorem?

qba- the "jak zwykle nie mam czasu na nic"

piątek, 26 listopada 2010

City Stories w TV Amadora

Jeśli nie można pojechać na festiwal komiksowy, to można sobie o nim poczytać, albo pooglądać krótkie reportaże filmowe. Z tegorocznej Amadory jest w czym wybierać, ale nas najbardziej chyba interesuje polska obecność na największym portugalskim komiksowym festiwalu, czyli wystawa City Stories. W części po portugalsku tego reportażu mowa jest o ogólnych założeniach projektu, a reszta jest po angielsku, czyli po prostu sobie obejrzyjcie, jeśli ktoś jeszcze nie widział.

Śledzę City Stories od samego początku i po części podzielam zdanie autorów tegorocznego albumu. Jest bardzo dobry, ale jednak nie stawiam go ponad edycją włoską, czy francuską. Wizualnie City Stories nigdy nie rozczarowało, scenariuszowo można już ponarzekać. W pRzYpAdKu kooperacji portugalsko-polskiej nie będę narzekał, bo i nie ma specjalnie na co. Pedro Moura, któremu podesłałem ten albumik wraz z egzemplarzem Zeszytów Komiksowych, gdzie można znaleźć z nim wywiad, wyraził się o nim bardzo pochlebnie. Wcześniej pisał na swoim blogu o wersji francuskiej, podkreślając ogromny potencjał takich przedsięwzięć, równocześnie wskazując pewne pułapki podobnych publikacji. Największym problemem jest to, żeby między scenarzystą i rysownikiem "zatrybiło". Jak podkreślają Bartosz Sztybor i Michał Śledziński, na linii Pol-Port zaskoczyło od początku. I dobrze, chociaż sam, po stronie portugalskiej, sugerowałbym trochę innych autorów do City Stories. Może na całe szczęście wybór nie zależał ode mnie. Wybrano rysowników i scenarzystów, którzy są w stanie stworzyć komiks środka, dla szerokiej publiczności i z tego zadania wywiązali się znakomicie. Ja raczej uderzyłbym w bardziej artystyczne klimaty i z rzeczywistej obsady zostawiłbym tylko Ruia Lacasa (który w innym materiale z tegorocznego festiwalu w Amadorze bardzo chwali zdolności scenariuszowe Bartosza Sztybora i ogólnie zachwyca się samym projektem i wizytą w Łodzi).

Cieszy ogromnie to, że dzięki City Stories i pracy ekipy Adama Radonia doszło do kontaktu między autorami z obu krajów, a jeszcze bardziej cieszy to, że ten kontakt ma zaowocować dalszą współpracą! Tego zabrakło przy poprzednich edycjach, no może poza obecnością autorów rosyjskich na łamach Ziniola, ale to raczej bardziej zasługa kontaktów Timofa z autorami, niż samego rosyjsko-polskiego City Stories. Myślę, że szczególne położenie nacisku na jakość kolejnych albumów projektu jest niezwykle ważne w trudnej sytuacji polskiego rynku komiksowego. Te albumy mają potencjał, aby funkcjonować jako wizytówka polskiego komiksu za granicą, a to z kolei jest niezmiernie ważne dla ludzi, którzy komiksy kochają robić, ale kraj ich funkcjonowania nie stwarza dostatecznych warunków, aby z komiksu się utrzymywać. W im więcej kierunków polscy autorzy uderzą, tym większa szansa, aby się przebić i zostać zauważonym. Ogromnym plusem City Stories jest to, że zaproszeni do projektu autorzy nie muszą przebijać się sami, ale mają też wsparcie instytucji komiks promującej, czyli MFKi. Chyba między innymi dzięki takim właśnie działaniom komiksiarze nadal widzą sens w zarywaniu nocy nad kolejnymi albumami. Być może dzięki takiemu pozytywnemu impulsowi Śledziu jednak komiksowania nie porzuci?

Cieszę się, że byłem w tym roku częścią tego projektu, i że po pojawieniu się w Polsce autorów z Portugalii, teraz Polacy uderzają w tamtym kierunku. Jest jeszcze pomysł wydawców, o szerszym niż tylko Portugalia zasięgu, żeby porozsyłać do zagranicznych wydawnictw z którymi współpracują, próbki tłumaczeń polskich autorów. Myślę, że takiego wsparcia nasi autorzy potrzebują. Jakiejś zachęty do pracy z zewnątrz. Byle podobne inicjatywy pojawiały się częściej.

qba

sobota, 20 listopada 2010

Nuta na dziś- po wczorajszym koncercie SLE: morning in Warsaw



Wow! W sierpniu na dziedzińcu CSW było dziwnie słychać. Tym razem w Laboratorium dźwięk był niszczący, w zasadzie jak dla mnie perfekcyjny! Nie miałem pojęcia o istnieniu tak świetnie przygotowanej sali koncertowej, ale do wczoraj również nie wiedziałem o innych rzeczach (według jakiejś pani z Zaiksu SLE grają utwory Elvisa Presleya i żeby je prezentować na żywo potrzebują zgody rzeczonego Zaiksu). SLE uwielbiam w każdej postaci- tej rozrabiackiej z dwóch pierwszych płyt, tej transowej z ostatniej płyty studyjnej i w kwartetowo-kwintetowo-sekstetowych mutacjach (Potty Umbrella znam wybiórczo, więc ciężko mi w całości oceniać). Radość z grania, dużo pierdolenia między utworami, idealne na piątkowy wieczór. Zabrakło tego utworu, który wlepiam powyżej. Po jego odsłuchaniu wczorajszy koncert mogę uznać za zakończony. Jednego jeszcze tylko szkoda, że 19 liściopada jednocześnie odbywały się dwa super koncerty. Na Hypnotic Brass Ensemble będzie się trzeba wybrać innym razem.

qba- the impossible elvis warrior

wtorek, 16 listopada 2010

"Wyjście przez sklep z pamiątkami"



Zasugerowano mi kiedyś, żeby przy okazji czytania i pisania różnych tekstów być bardziej "zen". No to postanowiłem napisać słów kilka o obejrzanym wczoraj filmie Banksy'ego (dokładnie, o "filmie Banksy'ego", a nie o "filmie o Banksy'm"), bez riserczu. To znaczy, wiadomo że mało kto o Banksy'm nie wie i mało kto nie widział żadnej jego pracy (świadomie, czy nieświadomie), ale względem tego obrazu piszę na tyle "na czysto", na ile mogę. Nie uważam się za znawcę street artu, wiem o tym ruchu znacznie mniej, niż bym chciał wiedzieć, więc mogę strzelać, że się tak wyrażę, panu street artyście kulą w ścianę. Przepraszam.

Myślę o tym filmie od wczoraj. Jego formuła i przesłanie (morał, który Banksy zapowiada na początku) to w moich oczach piękne podsumowanie działalności samego artysty. W tym sensie jest to film o autorze, ale takie spojrzenie byłoby zbyt wybiórcze, bo tak naprawdę jest to film o pewnym mechanizmie działania. Tylko wydaje mi się, że nie tyle o mechanizmie działania samego street artu, ale szerzej, o mechanizmie każdej działalności z pogranicza (?) sztuki, która na początku jest zażarcie marginalizowana przez kręgi krytyki sztuki. Banksy jest jednym z tych artystów, których determinacja sprawiła, iż zaczęto działalność artystyczną, zwana street artem, zauważać na salonach. Tylko jaki był tak naprawdę cel Banksy'ego? I tutaj interpretacji może być tyle, ilu ludzi tematem zainteresowanych. Według mnie celem Banksy'ego nie jest prowokacja, raczej próba ośmieszenia kręgów opiniotwórczych, decydujących niejako, co ma wartość, a co jej nie ma. Pisząc szerzej, to modelowy przykład sytuacji, w której teoria nie nadąża za praktyką i pasożytuje na tym, co powstaje i transformuje się, modyfikuje, ewoluuje w mgnieniu oka. Na przykład teoria tłumaczenia często nie da odpowiedzi na to, jak postąpić z danym problemem tłumaczeniowym, wynikającym z naturalnego eksperymentowania ze strony pisarza. Teoria tylko skomentuje zastany stan rzeczy, z często dla niej zaskakującej rzeczywistości. Zawsze, albo prawie zawsze, będzie o krok "za" nowoczesnym autorem. A że żadna dziedzina próżni nie znosi, stała ewolucja jest jej stałą wartością. To prawidło bardziej, niż jakiekolwiek inne, odnosi się do naszych czasów, w których przemiał informacji jest przytłaczający. Tak, jak mówi Banksy, street artowe działania są "chwilowe", szybko zastępowane kolejnymi. Street art dzieje się w ograniczonej przestrzeni, która pozostaje w nieustannym ruchu. Skonfrontowany z nią teoretyk, zawsze będzie daleko w tyle. To przypomina trochę sytuację, w której mainstreamowe pisma robią tematem numeru coś, co dawno zostało wypchnięte przez kolejne działanie, przez coś nowego. Nadążenie za street artem to jak ściganie się z Flashem, gdyby ten istniał...

No właśnie, a nadążenie za Banksy'm, czy jest możliwe? Wydaje mi się, że trzeba podejść do jego działalności z dystansem. Tak samo, jak do tego filmu. Obraz jest prześmieszny i okrutny. Myślę, że kiedy Thierry Guetta opowiada o tym, jak to kupuje ciuchy za grosze, które później sprzedaje zmanierowanej i zblazowanej młodzieży, jednoznacznie daje do zrozumienia, że podobny mechanizm rządzi street artem wkraczającym do galerii sztuki. To taki psikus, który fajnie zrobić słabo myślącym za siebie ludziom. Trochę większego kalibru psikusem jest zrobienie dużej wystawy i sprzedanie zrobionych na jedno kopyto i na chybił-trafił "dzieł" za tysiące dolarów. Z jednej strony to nabijanie się, ale i jednocześnie próba uzmysłowienia pewnym kręgom małostkowości i paradoksalności w ich działaniu i rozumowaniu przy ocenie niektórych zjawisk. To też badanie granic, punktu krytycznego- do którego momentu ludzie będą wierzyć we wszystko, co widzą i czytają? Krytyka bezkrytycznego i sterowanego myślenia? Według mnie raczej próba uzmysłowienia tego faktu ludziom, próba wyrwania ich ze stanu mentalnego odrętwienia, bo w jakiejś części, choćby była ona bardzo mała, jest się częścią tego mechanizmu (w tym miejscu polecam szereg podobnie nastawionych produkcji, choćby Czeski Sen).

Oprócz tego film sygnalizuje też pewne niebezpieczeństwo uznania wszystkiego za sztukę, przypisanie wszystkiemu wartości. Mam wrażenie, że świadomość uruchomienia tego procesu, albo lepiej chyba napisać, świadomość przyspieszenia i zintensyfikowania tego procesu, dociera do street artystów. Z drugiej strony uważam, że ich zajęciem jest działanie, tworzenie zjawiska, a nie jego opisywanie. Taką linię obrony mogą w razie czego przyjąć.

Postać filmowca-amatora w tym filmie jest na tyle groteskowa, że ciężko w nią uwierzyć. Gdyby nie to, że (podobno) tak dobrze mówi po francusku, znaczy się idealnie, to uznałbym że to właśnie sam Banksy. Znakomity by to był kawał, prawda? Wydaje mi się, że muszę napisać, że Banksy śmieje się tym filmem, że to jest klasyczne "jajo". Tak mi nakazuje mechanizm obronny. Film jest zabawny, cholernie warto go zobaczyć. I wbrew opiniom niektórych, nie jest to tylko rozrywka, bo zmusza jednak do kilku poważniejszych refleksji. Postanowiłem napisać o tym filmie, bo Banksy mnie fascynuje, ale nie w taki sposób, że muszę wiedzieć kim jest. Fascynuje mnie jego praca, o której dziwnie się jednak słucha w naukowych kręgach. To trochę tak, jak mówić o efektach narkotyzowania się bez ich indywidualnego doświadczenia. Jak to śpiewał Grabaż "mówisz o tym, co czytałeś tylko w książkach", czy jakoś tak to leciało.

qba- the impossible exit warrior

pssst! tutaj oficjalna strona filmu, którą teraz dopiero zacznę przeglądać

pssst! a teraz jeszcze tylko lektura tego wpisu, tak na koniec, ja też czytam go dopiero po napisaniu swojego posta ;-)

piątek, 12 listopada 2010

Słodka Chwila Wolności, czyli Patriotyczne Gofry

Najlepsze pomysły wpadają do głowy przy śniadaniu ;-)



Postanowiliśmy uczcić 11 Listopada przy śniadaniu, dzień później. Zastanawiałem się jak obchodzić to święto i co ono dla mnie znaczy, co znaczy dla innych? Podobno jest to data symboliczna, bo ostatnie obce wojska Polskę opuszczały około lutego 1919 roku, a święto niepodległości zaczęto tego dnia obchodzić oficjalnie w 1937. Mogę kręcić, bo gdzieś w przelocie to usłyszałem, jakaś wypowiedź w telewizji (?), a jak ja zapamiętałem, to zupełnie inna sprawa. W sumie to nie mam nic przeciwko temu, żeby tak czcić ten dzień, na słodko. Inaczej. Sensowniej, niż okładać się pięściami i przebierać za żydowskich więźniów w kontrmanifestacji.

Tytuł komiksu wymyśliła Kasia, a nazwę gofrów ja sam! Smacznego.

qba- patriotyczny gofer

pssst! a tutaj piosenka z dedykacją dla pojebów

poniedziałek, 8 listopada 2010

Za jeden kadr... siedem: dwa szczęśliwe kadry

Czasami zatrzymuję się w komiksie nad jakimś jednym kadrem i potem zostaje mi on w głowie na długo...

Zapewne internetowe zwierzaki znają tę rubrykę bardzo dobrze. Ja, mimo poczytywania Esensji dopiero wczoraj wpadłem na wyżej podlinkowany cykl. Nie wiem nawet od kiedy się ukazuje. Ja swój cykl rozpocząłem tym wpisem, dotyczącym komiksu Pogrzeby Łucji. Komiksu, który chyba dosyć niesłusznie przeszedł w zasadzie bez echa.

Bez echa nie powinny przechodzić też moim zdaniem kolejne zbiorcze wydania Lucky Luke'a (Lucky'ego Luke'a, jak odmienia tłumacz; mi się nie podoba, nawet jeśli jest poprawnie). Wątpliwości może budzić format. W takim samym wydawany jest Tintin, ale tam czasami tekstu jest tyle, że format psuje przyjemność z czytania. Z Lukiem tego problemu nie ma. Jest to bardzo poręczne, jeśli czyta się komiks podróżując środkiem transportu miejskiego, a niestety ten sezon przemieszczania się z biurem podróży ZTM Warszawa chyba nieodwołalnie nadszedł i ku mojej rozpaczy rower trzeba odstawić. Również ku rozpaczy mojego portfela, bo niestety legitymacja doktorancka nie zostanie mi już przedłużona. To boli, wydać 9 pln na dobówkę...

Ale tam, poboli, a tymczasem dla rozweselenia można sobie "poczytać" o przygodach kowboja. Lucky Luke zbiorczy, odsłona druga (o rany, ile czasu mi zajęło kupno tego komiksu...) nie rozczarowuje, ani nie zaskakuje. Dosyć prosty humor, który może trafić do bardzo różnych grup wiekowych, może trochę monotonny przy dłuższym kontakcie, to jest, przy jednorazowej lekturze całości. W rysunku też nie ma fajerwerków, kadrowanie, przejścia między rysunkami, kolor- wszystko jest na miejscu. A jednak mimo tej niczym nie zmąconej konwencji, komiks ma w sobie tyle humoru i żartobliwych rysunkowych perełek, że potrafi pobudzić i pozwala nie zwracać uwagi na walczących w tramwaju o miejsca (młodzi kontra starzy). Pozwala też wypełnić czas w kolejce do lekarza po stempelek. No i wreszcie pozwala wrócić do domu w dobrym humorze i sprawia, że ma się ochotę coś na ten temat napisać.

Dwa kadry z pierwszej historii pt. Sędzia szczególnie zapadły mi w pamięć:



- tutaj żart skupia się na miśku, który jest prawą ręką tytułowego sędziego (swoją drogą cała ta historia opiera się na doskonałej kreacji tej postaci) i stanowi, powiedzmy, władzę wykonawczą w mieścinie Langtry; miśka się wszyscy boją, a jego groźne "grrrr" na przywitanie dobitnie to chyba udowadnia; no ja się uśmiałem przy tym fragmencie i myślę, że każdy czytelnik wprowadzony w świat przedstawiony tej historyjki będzie miał podobnie- wszak Lucky Luke to taki komiks, w którym tak naprawdę nic złego nikomu nigdy się nie dzieje;



- na tym kadrze z kolei widzimy końcówkę egzekucji konkurencyjnego sędziego, który pojawia się w Langtry; jak to w westernie, w zasadzie w jego parodii, konieczne są pewne elementy typowe- między innymi whisky, Meksykanin, saloon, no i sępy; a tutaj cieknie im ślinka, choć ostatecznie muszą obejść się smakiem;

Jeśli ktoś jest meteopatą i miłośnikiem komiksów jednocześnie, i jeśli czyta pRzYpAdKiEm (a taka kombinacja jest raczej mniejszościowa i mało prawdopodobna), to zapewne ucieszył się z tego optymistycznego wpisu. Mam nadzieję, że poprawiłem komuś humor.

qba- the kowboj

sobota, 6 listopada 2010

czwartek, 4 listopada 2010

...jednym zdaniem/jednym słowem w kolejności odwrotnej do kolejności czytania ;-)



Loveless #4: niestety w porównaniu z hucznym powitaniem, finał rozczarowuje;



RG #2: dobry komiks nad Wisłą;



Hector Umbra #2 i #3: pełnokomiksowe szaleństwo;



Prosiacek(zebrany): do znudzenia będę twierdził, że ten autor powinien powrócić do komiksowego koryta i zostać zaprezentowany w ramach wystawy mistrzowie polskiego komiksu, bo drugiego takiego polski komiks nie wyhodował, a zebrane "prosiacki" są najważniejszym polskim komiksem tego roku;



Blacksad #4: w nocy wszystkie koty są czarne;



Komiks za żelazną kurtyną: bardzo pożyteczne opracowanie, które według mnie powinno być dwujęzyczne (inglisz, jak sugeruje okładka), i którego problemem jest miejscami zbytni natłok nazwisk i tytułów kosztem ukontekstowienia historyczno-społecznego, co urasta w mojej głowie do wielkości niemalże muru berlińskiego;



Komiks w Świecie Młodych: podziwiam pracę MFKiG i Conturu w uporządkowywaniu historii polskiego komiksu;



Mistrzowie Polskiego Komiksu- Baranowski, Śledziński, Truściński: zastanawiałem się, czy notkę Śledzia w tym katalogu napisze Krzysztof Skrzypczyk, ale chyba nadal obowiązuje punkt widzenia z artykułu "Mniemany magnetyzm masakry";



Zakazany Owoc i Bracia Kowalscy- to nie jest komiks dla przeciętnego Kowalskiego;



Katalog Wystawy Konkursowej: Komórka, Oby się nie powtórzył, Lemon, Moja papierosowa tożsamość, Oskar Ed, Niedziela, krwawa niedziela, Człowiek kolejka, Kryminał w siedmiu aktach, Obława, Sztuka porozumiewania, Akwizytor,Pewien człowiek postanowił całkowicie odmienić swoje życie, Pojedynek- to jest "moja grupa", z której bym wybierał kandydatów do nagród;



Wykolejeniec- jak dla mnie polski komiks roku;



Podniebny Orzeł- ten komiks swoją łopatologicznością (?) i chęcią obrony pokrzywdzonych i prześladowanych rdzennych mieszkańców Ameryki, zbliża się w kilku momentach niebezpiecznie do poziomu tej piosenki;



Zbyt cool, by dało się zapomnieć- palenie, albo zdrowie, wybór należy do ciebie;



Dziewczyny: Kazik (a jakże);



Zeszyty Komiksowe #10: no limits;



W cztery oczy: twarzą w twarz, na osobności, bez świadków, bez...



Safari na plaży: majtki na maszt i na safari, heja!



Ziniol #9: nie jest to z całą pewnością grecka tragedia, choć brakuje większej dozy publicystyki zarówno greckiej, jak i polskiej;



Sprane dżinsy i sztama: jak na mnie, to te dżinsy są za krótkie;



Laleczki: ostre sztuki;



Tainted: hehe x3;



Samolot: i pomyśleć, że ten komiks zdobył nagrodę na MFK (2007?) i nie trafił wtedy do antologii...



Karton #5: hmmm, zastanawiam się, czy jest winą wyłącznie mojej głowy, że prawie w ogóle nie pamiętam numerów poprzednich, z których każdy mi się w momencie lektury podobał?



Biceps #1: wielka wojna goblinów jest większa niż sam biceps;

pssst! obrazki podkradałem głównie z adresu www.wrak.pl

pssst!! komiksy z tej listy czytałem w dniach 01.10-04.11.2010

sobota, 30 października 2010

Geek Cat of the week ;-)



pssst! z pozdrowieniami od EmtEzETA

Nuta na dziś: po wczorajszym koncercie... Marky Ramone's Blitzkrieg/The Cuffs/November



pssst: tego akurat nie grali, ale co tam ;-)

qba- the pet sematary warrior

niedziela, 24 października 2010

B’ham Special #5: Bernet (edited by Manuel Auad)

„Wakacje na Wyspach, choć krótkie, mają swoje plusy. Jednym z większych jest ten, że udało mi się wrócić do blogowania. Mniej pracy (tak, nawet na wakacjach jest praca...), więcej relaksu i komiksowy raj na wyciągnięcie ręki...”- ten wstępniak to już wspomnienie, ale pozostało jeszcze kilka rzeczy, które w tej „kolumnie” mam do opisania. Nie ma to jak wakacje, po których zostaje tyle śladów ;-)

Jeszcze dwa lata temu na nazwisko Bernet zareagowałbym zdziwieniem. Że robi komiksy? Hiszpan? Hmmm, słodka niewiedza przełamana została oczywiście zleceniem na Torpedo, a potem z ciekawości trochę pogrzebałem i... spokojnie dalej zajmowałem się tłumaczeniem komiksu.

Zachwycił mnie u Berneta rysunek- mówi się, że klasyczny, że w starym stylu etc. Może i tak, ale przyznam, że nie pamiętam momentu, w którym wydałby mi się ten rysunek przestarzały. Zbyt górnolotnie brzmi stwierdzenie, że „jest ponadczasowy”, ale już zwykłe „broni się po latach”, wydaje mi się jak najbardziej na miejscu. Właśnie na takich artystów, których styl się nie starzeje, czekają albumy, podsumowujące ich działalność. I Bernet się doczekał. W swoich poszukiwaniach internetowych nie natrafiłem wcześniej na informację o tym, ale już szperając w sierpniu w sklepie Nostalgia&Comics stanąłem z rzeczonym albumem twarzą w twarz. Album przyjechał dopiero we wrześniu, na zamówienie, a został przeczytany i obejrzany całkiem niedawno.



Album przygotowany przez Manuela Auada dzięki swojej przemyślanej strukturze znakomicie sprawdza się jako wizytówka rysownika. Przekrojowa prezentacja prac autora (dłuższe i krótsze fragmenty komiksów, które dają wgląd w różnorodność światów przez Berneta narysowanych), rozdzielające tę prezentację teksty przyjaciół i wielbicieli talentu Berneta (tutaj poziom jest różny) plus galeria Bernet’s Beauties (czyli tego, z czego rysowania autor dał się poznać z jak najlepszej strony- ślicznotki), wprowadzenie Willa Eisnera i wstęp Joe Kuberta- te elementy składają się na album.

Można tę książkę traktować jako komiks, jako prezentację prac hiszpańskiego rysownika. Styl rysunku zasadniczo się nie zmienia, zmieniają się za to diametralnie opowiadane przez rysownika historie do scenariuszy innych autorów. Abuliego znamy. A Antoniego Segurę, scenarzystę w Krakenie, być może po polsku przeczytamy już w przyszłym roku. Ich wspólne dzieło poznałem akurat w całości przed lekturą tego albumu i seria ta robi wrażenie. To takie dosyć mroczne s-f o specjalnym oddziale policji, który patroluje... kanały. Niespodziewanie rozległa to sieć kanałów, więc i miejsca na przygody przeróżne mnóstwo. Jest trochę humoru, który bardzo odlegle musi kojarzyć się z Abulim, jest trochę golizny, którą w scenariusz Bernetowi chyba specjalnie kolejni pisarze wrzucają, ale przede wszystkim jest brutalnie i mrocznie.

Jest też w albumie trochę o westernowych wystrzałach Berneta. Kowboje autora Torpedo wyglądają podle, ale w tematach westernowych ze szkoły hiszpańskiej ja polecam innego autora- Victor de la Fuente i jego Sunday. Jeśli my zachwycamy się rysunkiem Berneta, to de la Fuente powinniśmy składać hołd. Poziomem realizmu i klasycznej kreski de la Fuente bije Berneta na głowę!

Paradoksalnie słabiej wypada Bernet w typowo erotycznym tytule, Clara de la Noche. Być może dlatego, że jest to rzecz bardziej karykaturalna? Zdecydowanie lepiej by było zobaczyć komiks erotyczny „maźnięty” przez Berneta w ramach rysunku realistycznego.

Mnie jeszcze z innej beczki niszczy taki wampiryczny obrazek z komiksu zrobionego w duecie z Trillo:



A mimo tej różnorodności i tak najwięcej miejsca w albumie poświęcono serii Torpedo 1936 :-) Podobnie jak w pRzYpAdKu pozostałych fragmentów komiksów, tak i Torpedo pojawia się tłumaczeniu angielskim. Zwraca uwagę w tym tłumaczeniu to, że z pewnych, w zasadzie z większości, gierek słownych w wersji angielskiej zrezygnowano. W polskim przekładzie staraliśmy się zachować tyle, ile się dało. A kiedy się nie dało, to przenosiliśmy je w inne miejsca w tekście. Czasami tekst polski aż prowokował do tego.

Cieszy w tym albumie przekrojowość i różnorodność. Irytują niektóre teksty, jakby żywcem wyjęte z różnych amerykańskich wstępów do komiksów, w których odbywa się całkowicie niemerytoryczne pianie z zachwytu. Na szczęście w Bernet są te peany w mniejszości. Cieszy to, że album nie jest zwykłym "kurzozbieraczem" do przekartkowania. Kot Mikan też czytał i również poleca:




qba- te impossible breakfast warrior

poniedziałek, 18 października 2010

Za jeden kadr...sześć: skończyły nam się babcie



Obiecałem już wiele rzeczy. Kiedyś nawet, że napiszę książkę. Czas zacząć. Myślę, że nawet częściowo będzie ona napisana w formie komiksu.

qba- o impossivelmente triste guerreiro

piątek, 15 października 2010

Nuta na dziś- po wczorajszym koncercie SOIA/Madball/Crushing Gaspars



Kiedy SOIA schodzili wczoraj ze sceny było około 23. Pomyślałem, że za szybko skończyli, że koncert był za krótki. Dopiero potem stwierdziłem, że przecież w Polsce bywają dosyć często, sam miałem okazję widzieć ich tutaj w akcji 3 razy (plus raz w Portugalii), więc nie jest konieczne z ich strony grzmocenie przez dwie godziny. Zresztą, kto by to wytrzymał przy takiej intensywności? Zżymałem się bardzo często na to, że zagraniczne kapele grają w Polsce od wielkiego dzwonu (teraz już to wygląda trochę inaczej, niż kiedy zaczynałem chodzić na koncerty) i traktują nasz kraj jak "swój", w tym sensie, że grają krótkie koncerty, ale podczas gdy u siebie występują często, u nas raz na kilka lat. Taki Korn do Polski przyjechał pierwszy raz przy okazji wydania czwartego (!) studyjnego albumu. Zawsze od zagranicznej gwiazdy oczekiwało się długiego gigu, bo oczekiwanie na kolejny miało trwać i trwać. Wczoraj była okazja posłuchania i obejrzenia w akcji i Madballa, i SOIA. Zagrali klasycznie, intensywnie i tyle, ile koncert jednej kapeli HC powinien trwać- godzinka i dobranoc. Mi wystarczyło, żeby być po koncercie zadowolonym. Dla postronnych oglądanie takiego występu musi być ścianą niezrozumiałego hałasu. Znając w większości teksty piosenek SOIA, czasami nie wiedziałem, "co jest grane?".

Co ja jeszcze mogę tutaj napisać? Poznałem wczoraj takiej zakamarki Łodzi, że komiksiarz by ich nie narysował ;-) Humor miałem podły, ale muzyka mnie podniosła. Mimo wszystkich problemów rodzinnych, wstałem dziś rano dobrze, z takim uczuciem siły, jeśli wiecie o co chodzi.

qba- the impossible puzzled warrior

środa, 6 października 2010

MFK 2010

06.10.2010

Hej, teraz wypiłem sobie, a w Łodzi byłem. Słów kilka ze zdjęciami leci w sieć, choć lepszej relacji niż ta, nigdzie nie znajdziecie ;-)

01.10.2010



Zaczęło się... niefortunnie. Napiszę tak: nie zazdroszczę nikomu sukcesów, gratuluję, kiwam głową z uznaniem; moja krytyka nigdy nie bierze się z czystej złośliwości i wszechpolskiej chęci dokopania komukolwiek, ale rozczarowałem się srodze postawą uczestników tegorocznego City Stories.

Tłumaczyłem album w obie strony, dorobiłem sobie, miałem mieć okazję potłumaczyć spotkanie projektowe i zarobić jeszcze trochę. Ta praca tłumaczeniowa uzasadniała zaproszenie mnie do Łodzi, zakwaterowanie w hotelu trzygwiazdkowym ze śniadaniem, darmową wejściówkę na teren festiwalowy, wiecie, całą otoczkę. Głupio mi, bo spotkanie nie doszło do skutku, głównie ze względu na poranną niedyspozycję gwiazd komiksu polskiego, a ja z pobytu w Łodzi na koszt organizatorów przecież korzystałem. Tłumaczenie to dla mnie praca, o tyle pln-ów za tłumaczenie spotkania z autorami, którego nie było, jestem w tył zawodowo. Czy moje myślenie w kategoriach finansowych jest małostkowe? Nie wydaje mi się, zarabianie pieniędzy nigdy nie wydawało mi się małostkowe. Łatwo być gwiazdą podczas gali, kiedy odbiera się nagrody. Wtedy mało kto na sali wie o kulisach poranka. Warto jednak wziąć pod uwagę tak prosty fakt, że czyjaś nieobecność uderza w wielu ludzi: w organizatorów, na których skupi się krytyka, w prowadzącego spotkanie, w tłumacza spotkania (finansowo), a przede wszystkim w publiczność, jak nieliczna ona by się nie okazała (wzorem profesjonalizmu jest dla mnie w tym względzie pabianicki Proletaryat, który gra koncerty zawsze na maksa, bez względu na frekwencję; no i są to ludzie dorośli, którzy potrafią pić alkohol). Tak, mogę sobie popisać, a i tak cool autor sobie to obróci w żart, podobnie jak uczyni część jego czirliderek ze środowiska.

Jasne, ja się tym wszystkim za bardzo przejmuję, zawsze przed publicznymi tłumaczeniami się stresuję, tym razem też tak było. To właśnie te nerwy powodują, że w zawodzie tłumacza ustnego (symultanicznego i konsekutywnego) pracuje się relatywnie krótko- za duży stres, który kumuluje się na przestrzeni lat. Tylko że o tym niektórzy nie myślą i nie przejmują się. Bo są luzakami i „czyjaś” praca mało ich obchodzi. Należą się bęcki, które do fotografii zaimprowizował Timof.




Druga strona City Stories, portugalska, też była raczej sobotniego poranka zmęczona i mało zainteresowana rozmową. To dziwne, pierwszy raz spotkałem Portugalczyków, którzy mieli gdzieś wszystko. Zagadałem raz, zagadałem drugi, a potem zostawiłem na chwilę (formalności do załatwienia w biurze festiwalowym) z nimi Kasię, którą kolesie zwyczajnie olali i odeszli bez słowa. Mam taki problem, że w podobnych sytuacjach zawsze szukam winy po swojej stronie. Może tym razem tak było naprawdę? Jedyny Nelson Dona, dyrektor festiwalu w Amadorze, był zainteresowany rozmową z nami. A spotkanie z nim, zorganizowane w dużej sali kinowej na ostatnią chwilę, oglądało... 6 osób?







Ostatecznie sobota okazała się stracona. Chociaż są i plusy:

- spotkanie z bardzo ciekawie opowiadającym Alexem Robinsonem (gratuluję Timofowi za fantastyczne przygotowanie do spotkania i ciekawe poprowadzenie rozmowy, Alexowi za przemyślane odpowiedzi, a w szczególności tłumaczowi, Bartkowi Kosowskiemu, którego warsztat doceniam, podziwiam, też bym tak chciał umieć!):



- śledziowa wystawa z nie-sa-mo-wi-tym standem z OS! Na wystawie oryginały, szkice etc. No i w czerni i bieli plansze z kolorowanego OS wydanego w wersji zeszytowej. Wow! O ile bardziej podobają mi się niż full color...













- latawiec człowieka pająka w wystawie jakiegoś sklepu na Piotrkowskiej:



- pyszne jedzonko z komiksowego menu w festiwalowej restauracji, w takim towarzystwie miłym (;-)):






- spotkania i chwila rozmowy po gali festiwalowej z kilkoma osobami, to miłe (ale litości, ci „popierdujący” na scenie mistrzowie ceremonii...)

Na panelu z Normem Breyfogle byłem tylko chwilkę, ale zanosiło się fajnie. Tłumacz Bartek Kosowski wymiatał dalej. Nadal byłem, co ja piszę, nadal jestem pod wrażeniem jego pracy:




Byłem też na giełdzie, tylko raz. Kot Mikan dostał swoją zapłatę za tłumaczenie Torpedo- jakieś frykasy kocie. Jak dla mnie śmierdzą typowo, jak to kocie żarcie. Ale przemiły to gest Iwony Pietrasik ;-)

03.10.2010



Sympozjum komiksologiczne obchodziło w tym roku urodziny. W temacie było spokojnie, bez protestów, obrażania się, grożenia bojkotem, odwoływania etc. Zastanawiam się nad tym, co tak naprawdę myślą niektórzy na temat inicjatywy Krzysztofa Skrzypczyka i jego działalności ogólnie. Słyszę glosy z jednej strony, z drugiej i trzeciej, a potem widzę, co widzę. Więc jak to jest: porozumienie, pójście na kompromis, przymknięcie oka, czy klasyczny two face? To są jakieś niedomówienia chyba...

Byłem na sympozjum szósty raz i nigdy nie było tak dobrze, jak podczas jubileuszowego spotkania. Przede wszystkim obecność czynna Wojtka Birka, którego wystąpienie dało impuls do poprowadzenie kolejnych prezentacji w formie otwartego i żywego dialogu. Na ogół sztywna formuła zakładała wygłoszenie referatu, dwa słowa prowadzącego i nabożne milczenie publiki. Tym razem była rozmowa, było porozumienie, była twórcza dyskusja. Żałuję, że nic nie napisałem w tym roku. Ziniol, Zeszyty Komiksowe, tłumaczenia (dajcie znać jak znajdujecie Torpedo i Latarnię, i nowego Ziniola) i UW wciągnęły mnie całkowicie... Takiej formie spotkań komiksologicznych mówię trzy razy tak. To jest tort urodzinowy...



...a to jest maestro przy jego podziale:



Potem było treściwie, czyli do rzeczy przeszli prelegenci. Fantastyczna sprawa z zaproszeniem i nagrodzeniem Marka Misiory. Trzeba mieć zacięcie i uwielbiać to, co się robi. Autor musi być dumny z formy, w jakiej jego praca została po tylu latach opublikowana. Ja sobie z boku tylko podziwiam. I szczerze gratuluję.



Tyle Łodzi na ten rok. To znaczy tej komiksowej, bo za niecały tydzień będzie tam głośno i HC. Będę tam i ja.

qba- the impossible qba

pssst! przeczytałem Bicepsa na spokojnie i nie usnąłem. Tak jakoś głupio Wam Jacku i Łukaszu strzeliłem na dworcu przy kasach. Wielka wojna goblinów wymiata!!!

pssst! o, i spotkałem w realu mejlowego "petenta", Joasię Grodzką, na sympozjum. Nie spodziewałem się ;-)