środa, 27 maja 2009

Trójwymiarowy pRzYpAdEk



Pamiętacie jak kiedyś polecałem obejrzenie wystawy Honeytalks? Kilka miesięcy po tym jak miałem okazję zwiedzić tę wystawę w Portugalii, zawitała ona za sprawą Centrali do Polski, do Poznania (nawet się wybrałem w drodze powrotnej z koncertu we Wrocławiu, ale coś pochrzaniłem z datami czy z godzinami i już było po wystawie :lol:). Pomyślałem, że jak napiszę o tym, co teraz jest w Komiksotece w Lizbonie wystawiane, to też się doczekam w Polandii, takie zaklinanie. W zasadzie to na miejsce wystawy został wysłany fotoreporter, który miał też coś napisać, ale ostatecznie słów kilka wrzucę ja. To znaczy tyle ile dam radę na podstawie zdjęć i wygooglowanych informacji.



Wystawa nosi tytuł GlömpX. No i zgadnijcie skąd przyjechała do Lizbony? Z Finlandii. Okej, co my wiemy o komiksowej Finlandii... Ville Ranta „Deszcz”- tutaj moja znajomość się wyczerpuje... Ale jak przekonuje mnie krótkie szperanie w internecie, na tym autorze komiks fiński się nie kończy. Jest jeszcze Glömp. Glömp to nazwa pisma/antologii, która ukazuje się w cyklu rocznym od 1997. Początki to kserowany fanzin, który bardzo szybko zwiększał swoją objętość i udoskonalał formę. Stworzony i publikowany przez Tommiego Musturiego jest w zamyśle forum dla formalnych eksperymentów komiksowych. No i takie eksperymenty można podziwiać na wystawie. Są to „narracje w trójwymiarze” (instalacje, rzeźby, animacje, wyroby krawieckie). Całość tej niezwykłej ekspozycji doczekała się też wydania książkowego i zawiera prace wystawianych artystów: Sami Aho, Jan Anderzén, Roope Eronen, Jyrki Heikkinen, Reijo Kärkkäinen, Jarno Latva-Nikkola, Hanneriina Moisseinen, Tommi Musturi, Pauliina Mäkelä, Aapo Rapi & Sonja Salomäki, Anna Sailamaa, Katri Sipiläinen, Janne Tervamäki i Amanda Vähämäki. Wystawa ma potrwać do końca lipca, więc być może komuś, kto uda się akurat na wywczasy do Portugalii, będzie dane zahaczyć o Komiksotekę w Lx. Chyba warto, chociaż... Mnie z jednej strony fascynują takie zabawy z formą komiksową, ale z drugiej ciężko ująć je w jakieś konkretne ramy definicyjne. Okej, punktem wyjścia jest komiks, ale przetworzony w taki sposób, że w zasadzie nie jestem w stanie stwierdzić czy nie przekracza ten nowy “twór” granic semantycznych słowa “komiks”. A przecież i z dokładną i wyczerpującą definicją tego “najprostszego komiksu” są problemy... To chyba klasyczny pRzYpAdEk “jakiejkolwiek teorii”, tzn. jest ona zawsze krok za tym, co tworzą artyści.

Jedna sprawa to przenoszenie tradycyjnego komiksu na inne nośniki. Zupełnie czymś innym jest grzebanie w jego wnętrznościach, dodawanie tego, co nowy nośnik oferuje, burzenie kolejności i sposobu czytania. Czy tutaj powstają nowe gatunki? Podgatunki? Czy wariacje tego samego gatunku w obrębie jednej formy? Czasami jestem bezradny, kiedy mam odpowiedzieć komuś na takie pytania, bo mam niestety (a może stety?) tendencję do mnożenia kategorii i uwarunkowywania. A odpowiedzi na to czym jest komiks, prostej odpowiedzi, nie potrafię udzielić. Najbliżej mi do stwierdzenia, że to język. Jakiś język, którym niektórzy posługują się naturalnie. Nie wiem czy powiedzenie, że to język wizualny nie powoduje zbyt dużego zamieszania we współczesnym nazewnictwie? Fascynujące w tym kontekście jest to, co opisuje, i jak opisuje, Neil Cohn. Jestem w trakcie przyglądania się jego myśli, ale w wielkim skrócie i uproszczeniu to kontynuacja tego, co zasugerował Scott McCloud, doszukując się “komiksów” w przeróżnych, nierozpatrywanych w ten sposób, przedstawieniach. No bo jeśli komiksu nie konstytuuje nośnik, to co? Specyficzna narracja, sekwencyjność, współdziałanie elementów go tworzących. To jest rodzaj języka. Być może jestem w błędzie, ale Neil Cohn właśnie z sekwencyjności bierze swój pomysł na nazywanie komiksu językiem wizualnym. Ja doszedłem do tego z innej strony, rozpatrując aspekt graficzny słowa. No bo słowo w komiksie jest wizualne/graficzne prawie zawsze. Wraz z obrazem tworzy narrację przekazaną nierozerwalnie zespolonymi elementami. Te elementy w sekwencji przypominają język- to są bardzo często znaki, które rozumiemy w locie, bez rozbierania ich na części pierwsze. Może zatem jednak język wizualny? Z całą pewnością ani ta wystawa nam na to pytanie nie odpowie, ani te dwie, o których pisałem tutaj. No bo osądźcie sami, na podstawie zdjęć czy to są komiksy, formy komiksopochodne, formy epatujące estetyką komiksową, bądź wybranymi jej elementami? Bardzo dużo może nam powiedzieć to, jak artyści opisują swoje prace.

I tak Sami Aho tłumaczy, że czytanie jego komiksowego paska związane jest z ruchem czytelnika i patrzeniem pod odpowiednim kątem:





Podobnie u Benjamina Bergamana, choć u tego autora akurat mamy do czynienia bardziej z obrazem niż z instalacją:



Mi jednak najabrdziej podoba się praca Roope Eronena- Prosta w obsłudze, interaktywna, bada mozliwości formy 3D oraz problem czasu w komiksie:





A Hanneriina Moisseinen to autorka tego namiotowego komiksu, w którym możecie zobaczyć na zdjęciach Kasię i Kornela (autorów i bohaterów zdjęć).



Jest tego wszystkiego bardzo dużo i ciężko objąć mi całość wystawy. To chyba niemożliwe bez wizyty na niej, a więc pozostaje mi trzymać kciuki za jej przybycie do Polski.

qba

pssst! Kornel, Kasia- dziękuję za fotki ;-)

sobota, 23 maja 2009

Światowy Dzień Żółwia

Dziś jest Światowy Dzień Żółwia. Z jednej strony tak sobie myślę „czego to ludzie nie wymyślą”, takimi pierdołami się zajmować... A z drugiej: czemu nie? Przecież to takie sympatyczne zwierzę! W sumie nie przytuli się go jak kota, ale radości z rozmyślania nad tym gadem jest dużo: domek na plecach, pełny luz, zero pośpiechu, przecież wszędzie się zdąży. No i żółw widnieje też w herbie naszego zespołu piłkarskiego. Mrokiem tajemnicy, mgiełką zapomnienia i oparami alkoholu owiana jest geneza nazwy, pod którą gramy od 2005 roku, ale od tego czasu powstała masa powiedzonek, żartów na przeróżnym poziomie, które ten „żółwiowy” komponent wykorzystują. W sumie najprostszym wyjaśnieniem jest to, że na boisku poruszamy się w żółwim tempie, a po meczu pijemy piwo. Oczywiście ci, którzy piją, piją, inni już swoje wypili. Ogólnie wspólne granie w piłkę to okazja do dosyć beztroskiego spędzenia czasu i powstrzymania nadmiernego przyrostu tkanki tłuszczowej. Jeśli chodzi o wyniki, to raz na wozie, raz pod wozem, ale zawsze powolutku do przodu. Informacja o tym święcie wywołała u mnie szereg skojarzeń, głównie komiksowych.



Kiedyś wariowałem na punkcie kreskówki Wojownicze Żółwie Ninja, którą oparto na komiksie pod tym samym tytułem. Nie pamiętam w jakie dni tygodnia leciała, ale miałem niezły odlot siedząc przed telewizorem. Zawsze marzyłem o action figure Leonardo-



tego najbardziej lubiłem. I kiedyś w Szczytnie, wracając ze szkoły, wypatrzyłem bardzo fajne żółwiowe figurki. To był pewnie listopad, blisko do Gwiazdki, więc kombinowałem, że dostanę pod choinkę. No ale okazało się, że ktoś zdążył wykupić, a czasy były takie, że ciężko było znaleźć cokolwiek z gadżetów tego typu. Do dziś nie mam Leonardo na półce, ale coś mi się wydaje, że kiedyś w końcu stanie na niej obok Garfielda, Batmana, Doca Ocka, Spajdera, Wolviego, Thinga i Surfera (swoją drogą, z tej kolekcji figurek marvelowych to mocno mnie zawiódł Goblin- wyszedł na tyle słabo, że zrezygnowałem). Dopiero potem kupiłem kilka numerów timisemikowego komiksu, ale jakoś mnie nie wziął. Nie widziałem też serialu animowanego z 2003, ani serialu aktorskiego z 1997, ani filmu kinowego z 2007. A jednak pierwsza rzecz (no dobrze, druga), o jakiej pomyślałem w związku ze świętem żółwia, to właśnie Wojownicze Żółwie Ninja. W czasach pierwszego serialu animowanego (w Polsce leciał na początku lat dziewięćdziesiątych) zaczęły chyba też ujawniać się moje geekowe zapędy: miałem album z nalepkami!

Żółwie w komiksach oczywiście są, żeby tylko wymienić mikropolisowego samobójcę (oprócz tego wcinał też, jeśli dobrze pamiętam, kolorowe tabletki babci; no i genialne sprawdzał się w wielokrotnej sprzedaży- ależ te dzieci są pomysłowe) i żółwia Maciusia (symbol legendarnego Wilqa). Jest też oczywiście Chunky Rice. I w tym tkwi pRzYpAdEk: nie dalej jak przedwczoraj pożyczałem ten komiks, mój ulubiony. I nadal jest jak było, nadal nie znam osoby, której Good Bye Chunky Rice by się nie spodobał.



clunk

qba

pssst! skoro dziś takie święto, to ja odświętnie jeszcze dodam (po łacinie opolskiej): tuńczyki wszystkich krajów, łączcie się!

pssst!! a jeśli nie macie żółwia w domu, to sięgnijcie sobie dziś po komiks Craiga Thompsona, po ciepłą, lecz nie pretensjonalną opowieść o miłości i przyjaźni, i o tym, że daleka podróż zawsze pozwala na spojrzenie na wszystko z koniecznego dystansu. Jeśli nie macie jeszcze komiksu, kupcie go sobie koniecznie!!

pssst!!! psów nadal nie lubię, zwłaszcza tego małego ch#%&a, który cały dzień ujada na balkonie nad po sąsiedzku położonym warsztatem samochodowym, ale lektura Łajki mnie ruszyła. Nigdy nie wiedziałem i nigdy nie pomyślałem, że za tym propagandowym sukcesem skryło się tyle okrucieństwa. Nigdy nie zdobyłem się na refleksję w tym temacie, ale dobrze że Nick Abadzis się tym zajął; swoją drogą ciekawie zestawić sobie Łajkę ze Spacedogiem. Mimo że komiksy te dzieli 14 lat (!), to taka „podwójna porównawcza recenzja” (nawet jeśli tylko na Wasze potrzeby czytelnicze) z pewnością doprowadzi do wielu ciekawych wniosków. Oba komiksy szczerze polecam!!!

pssst!!!! no to teraz juz naprawdę clunk !!!!

środa, 20 maja 2009

Za jeden kadr... trzy

Czasami zatrzymuję się w komiksie nad jakimś jednym kadrem i potem zostaje mi on w głowie na długo...

Z komiksów Jasona, które czytałem, najbardziej lubię Pssst!, ale zaraz na drugim miejscu jest Why are you doing this? Główny bohater to człowiek z tych, którzy widzieli za dużo, i który w związku z tym zostaje wplątany w dziwną historię, a w wyplątaniu się pomaga mu matka samotnie wychowująca córkę. Znakomicie spuentowana, wzruszająca historia. Czasami odpowiedź na tytułowe pytanie, na temat naszych motywacji, wydaje się nam, ale tylko wydaje, skomplikowana. A przecież tak być nie musi, bo nasze zachowanie determinuje odruch, nasza natura, a Jason zdaje się mówić, że są w nas nieuświadomione pokłady dobra. Mamy problem z dotarciem do nich, bo żyjemy zbyt zamknięci w sobie, w swoim świecie, zaaferowani tylko swoimi problemami. A jednak, nie wszyscy tak mają. Jakieś dwa tygodnie temu poszedłem do mojego ulubionego fastfooda na obiad (róg Grójeckiej i Bitwy Warszawskiej 1920 r., jedyna znana mi w Warszawie buda, w której serwują langosze- polecam z serem i czosnkiem; ale warto się pospieszyć jeśli chcecie tego specjału kuchni węgierskiej spróbować, bo bazarek pod Banacha zostanie wkrótce zlikwidowany- jakaś przebudowa czy cuś, a więc i buda zniknie chwilowo). Zajadałem swój placek z apetytem, kiedy nagle do pojemnika na śmieci przy ulicy, takiego wysokiego, podeszła starsza pani i usiłowała coś z niego wygrzebać i nie mogła sięgnąć. A chodnikiem obok akurat przechodził pan w średnim wieku, widać, że również zbieracz. I to on się zainteresował tym, co kobieta chce zrobić. Stanął z drugiej strony i spytał, czy jej pomóc, co jej wyciągnąć? A potem podawał jej różne rzeczy, jakieś pomarańcze, sałatę. Sobie nic nie wziął, chociaż wyglądał właśnie na "konkurencję", na przetrząsacza śmietników. Urzekła mnie ta scenka. Proste pytanie, prosta odpowiedź:



qba

pssst! tak, miałem się zabrać za narysowanie tej historyjki...

sobota, 16 maja 2009

Pewnego razu na dzikim pRzYpAdKoWie



Publikacja, od której zaczyna się historia tego wpisu, wpadła mi w ręce zupełnym pRzYpAdKiEm. Rok temu szedłem sobie na dworzec kolejowy uliczkami Baixy w Lizbonie, inaczej niż zwykle, bo akurat tego dnia moja cierpliwość do jazdy metrem się wyczerpała... Zakotwiczyłem na chwilę przy jakimś plakacie koncertu (nie pamiętam już co to było) i usiłowałem rozszyfrować dosyć enigmatycznie podane na nim wiadomości (heh, śmieszna sytuacja, bo przed innym koncertem- SOIA, Wisdom in Chains, Subterranean Kids, For the Glory i Campo Minado w 2008 roku na Hellxisfest, zaledwie 20 minut pociągiem od Lizbony, w samej Lizbonie nie widziałem żadnego plakatu na ten temat! Tutaj można sobie oblukać, co grało do tej pory; jest nawet filmik z 2008). A tu nagle przywołał mnie znajomy głos Pedro Moury, który akurat o czymś zaciekle dyskutował z André Lemosem w bardzo małej kawiarence. Czekali sobie na Filipe Abranchesa, więc się przysiadłem.

Poznałem za jednym zamachem dwóch bardzo ciekawych ludzi i jeszcze ciekawszych autorów komiksowych. Wtedy właśnie też Filipe przyniósł egzemplarz pewnej publikacji, której autorem jest André Lemos. No i dostałem w prezencie pierwszy numer czegoś, co nawet nie ma własnej nazwy, ale ściśle określone zadanie: połączenie ilustrowanej publikacji papierowej z filmem (odpowiedzialni za to są Ao norte). Zasadą jest przeniesienie na papier wybranej sceny z uznanego dzieła filmowego. Korci mnie napisać, że w efekcie otrzymujemy komiks, ale tak nie jest. Przynajmniej w pRzYpAdKu numeru jeden, który poświęcono znakomitemu westernowi Pewnego razu na dzikim zachodzie (w drugiej części była Siódma Pieczęć, a w trzeciej Pustynia Tatarów). No i zgadnijcie jaka scenę wybrał André Lemos? Tę otwierającą film, zwaną „tańcem śmierci”. Scena jest kapitalna (dla mnie porównywalna w swoim geniuszu tylko do sceny na cmentarzu w Dobrym, złym i brzydkim), trwa 12 minut i 21 sekund, pada w niej kilka słów i o kilka strzałów więcej. Format papierowej publikacji jest mały, więc nie sprzyja tradycyjnemu podziałowi kartki na kadry. Mamy tutaj ilustracje/kadry, które zajmują całą kartkę, dokładnie 31 kartek plus 1 (czołówka z logo wytwórni). No i jak to jest przełożyć 12 minut filmu na 31 stron?

Napiszę tak: kiedy zabierałem się do pierwszego oglądania tego "komiksu", kompletnie już nie pamiętałem westernu-filmu. Efekt? Zobaczyłem zaledwie 31 obrazków, z których nie byłem w stanie odtworzyć tej sceny w całości, nawet wysilając się i próbując dopełnić sobie opowiedzianą mi sytuację. André Lemos zrobił bardzo fajną „zabawę w twarze”, ale bez znajomości, lub przypomnienia sobie tej sceny, do której się odwoływał, nie sposób zrekonstruować „przerw” w nadawaniu w sposób jednoznacznie satysfakcjonujący. No przynajmniej mi się nie udało.

Ta pierwsza „lektura” pozwoliła mi zobaczyć niezależne ilustracje, które przy dużym wysiłku wyobraźni można jakoś połączyć i złożyć w sensowną całość: jacyś kowboje, na coś/kogoś czekają, wjeżdża pociąg, przeładowują broń, potem następuje pojedynek, ktoś ginie. No właśnie, ciężko powiedzieć „kto”. Tak jak w filmowej scenie pada kilka słów, w tym „komiksowym” odpowiedniku nie pada żadne. Nie jest zasugerowana żadna muzyka, zasugerowana jest tylko cisza, przerwana strzelaniną, która odbywa się jak w niemym filmie- bez wyrazów dźwiękonaśladowczych. Można odtworzyć ogólnie co się dzieje, ale pojedyncze przejścia mogą się okazać nieczytelne.

Druga lektura nastąpiła dzisiaj, po ponownym obejrzeniu sceny filmowej. I dopiero teraz w pełni wszystko mi zagrało. Motywem przewodnim sceny filmowej nie jest cisza, a „niedzianie się”. Dźwięków jest pod dostatkiem: hałasujący wiatromierz, bzycząca mucha, hałaśliwy wjazd pociągu, melodyjka zagrana na harmonijce przez głównego bohatera Harmonijkę. To „niedzianie się” jest świetnie skonstruowane, rozciągnięte, a potem skontrastowane z krótką strzelaniną. I wersję papierową trzeba sobie dopełnić znajomością sceny filmowej i jej ścieżką dźwiękową. Bo inaczej można sobie zadawać pytania:

Który z bandziorów tutaj idzie? Kto to jest?



Dlaczego tutaj sobie naciągnął kapelusz na oczy? (bo właśnie „wyłączył” hałasujący telegraf; całkowicie pominięty zostaje epizod z muchą, najlepszy w tej scenie- leniwemu kowbojowi nawet się nie chce jej odgonić; mając do dyspozycji 32 kartki, ja bym się zdecydował na rozrysowanie tego właśnie muchowego fragmentu)



A ten murzyn, co on tam robi? (na głowę kapie mu woda, dlatego zakłada kapelusz, z którego na chwilę przed pojedynkiem spija zebraną wodę- tego na rysunkach nie widzimy)

Dalej jest w miarę jasno: wjeżdża pociąg, broń przeładowana, gościa nie ma...



...zaraz, zaraz, a jednak przyjechał!



Mierzenie wzrokiem...



...i strzelanina,

w której nie wiemy na sto procent kto ginie... no bo czyja jest ta sylwetka, ta od kapelusza, który spada z lewej strony? Chociaż tutaj i bez pomocy filmu możemy pokusić się o wypełnienie luki, wrażenie będzie bardzo fajne, tzn. André Lemos zdołał osiągnąć ciekawy efekt „skokami”, cięciami szybkimi jak wystrzały z broni.

Harmonijka strzela, murzyn się odgryza:



Harmonijka dostaje (do niego należy pierwszy kadr/strona przy strzale, stąd wniosek, że ten, który obrywa w kolejnej sekwencji tego pojedynku, to też on), murzyn też dostaje (analogicznie):



A tutaj kto pada? Po czarnej twarzy wiemy, że murzyn:



Ćwiczenie, które narysował nam autor jest dosyć wymagające, ale możliwe do rozwiązania nawet bez znajomości pierwowzoru. Tylko, że wówczas odbiór będzie niepełny. Wydaje mi się, że w tej publikacji chodzi nie tyle o adaptację, bo ta powinna być w pełni samodzielna w działaniu i prowadzić do wywoływania zbliżonych efektów u odbiorcy, tzn. zbliżonych do tych, które wywołuje „źródło”, co o połączenie, o porozumienie między filmem i, niech będzie, z racji wygody terminu, komiksem. Pełna lektura dokona się tylko wtedy, kiedy będziemy czytać/oglądać, mając w głowie pierwowzór. Dlatego książeczka, o której dziś piszę, nie jest samodzielnym tworem, jest połączona i tylko w tym połączeniu w pełni funkcjonuje. Technicznie mniej więcej zrekonstruujemy przebieg zdarzeń, ale musimy także usłyszeć w uszach melodię harmonijki. Tak czy inaczej, podoba mi się ten pomysł.

qba

pssst! tutaj zabawa w screeny- to kadry filmowe, które przerysował autor; co ciekawe- przy tych wyciętych z filmu kadrach, które odpowiadają rysunkom André Lemosa, sekwencja jest bardzo czytelna; w rysunkach ciągłość komplikuje wyeliminowanie przez rysownika pewnych szczegółów z tła, dzięki którym przejścia filmowych stopklatek są płynne, bo odbywają się od elementu, do elementu; porównajcie sobie stopklatki z rysunkami strzelaniny:

snap shots


pssst!! a tu książka, jeszcze nie czytałem, aktualnie przebywa na wypożyczeniu, ale zawartość baaardzo ciekawa i adekwatna do tematu wpisu;

pssst!!! wspomniałem o Filipe Abranchesie, to i wspomnę o tym, że niedawno podczas festiwalu Indie Lisboa (Międzynarodowy Festiwal Kina Niezależnego) otrzymał on nagrodę dla reżysera krótkiego metrażu, za znajomo chyba wyglądający filmik, hę? Tak jest, Ptaki ukazały się w wersji komiksowej w Ziniolu #3. Trejler:

środa, 13 maja 2009

Za jeden kadr... dwa

Czasami zatrzymuję się w komiksie nad jakimś jednym kadrem i potem zostaje mi on w głowie na długo...

Na początek o tym, dlaczego zacząłem czytać mangi (spokojnie, wiem, że niektórych to załamuje): zaintrygowała mnie tematyka niektórych z nich. Dynia z majonezem czy bohater dzisiejszego wpisu, Dziennik z zaginięcia, to pozycje zakupione pod wpływem krótkiej zajawki na temat treści. Dziennik przyciągnął mnie w taki sposób i muszę przyznać, że nie zawiódł. Ok, autor ma manię dokładności i wałkowania tematu w szczególikach: kiedy żyje sobie na ulicy, to w kółko opowiada o kombinowaniu jedzenia i fajek; kiedy pracuje jako robol fizyczny, to o szczegółach pracy (kurdesz, ile można o tych rurkach-pierdółkach nawijać!); toż samo, kiedy idzie na odwyk- zawsze skrupulatnie i to trochę może nużyć, jeśli będziemy czytać dziennik w całości. Jeśli podzielimy go sobie na odcinki, będzie znośniej. Rozumiem, co autor chciał osiągnąć w ten sposób i w ogólnym rozrachunku to nie przeszkadza. A to za sprawą niezwykłego humoru i dystansu jaki ma do samego siebie. Autor opisuje to, co zdarzyło mu się, kiedy wyszedł z domu „po fajki” i nie wrócił: żył jako lump, sypiając w parku; pracował fizycznie. Humor nie jest tu tylko słowny, bo i rysunek fantastycznie przerysowuje te zapiski z pewnego okresu życia autora komiksu. Życie napisało mu wspaniały scenariusz, który potem postanowił polepić w historyjkę obrazkową. Wystarczy tylko spojrzeć na okładkę i od razu obdarzymy naszego bohatera niedookreślonym rodzajem empatii: jedno oko szeroko otwarte, drugie tak na oko dziesięć razy mniejsze, przymknięte. Ale dlaczego Hideo Azuma postanowił porzucić rysowanie komiksów? Bo miał dość. Niesłychane, ale tak czasami jest: robimy coś, co uwielbiamy, z czego mamy ogromną satysfakcję i nagle łapiemy się na tym, że tych naszych ulubionych rzeczy mamy dość. Ja taki kryzys miałem z pisaniem o komiksie, z tłumaczeniem, które idealnie pasuje do mojego charakteru (można sobie samemu zaplanować czas, zamknąć się w domu, nie oglądać ludzi), czyli z pracą ogólnie, ale też i z przyjemnościami, z czytaniem książek, z jazdą na desce (zwłaszcza podczas krótkich dwudniowych wypadów łikendowych, kiedy lądowało się na miejscu w sobotę i po krótkim odespaniu nocnej podróży ruszało się na stok na resztę dnia- maksymalna walka ze zmęczeniem podróżą i kumulującym się zmęczeniem po jeździe, ale obietnica krótkiej przyjemności z jazdy na ogół zwyciężała), z grą w piłkę (zwłaszcza jak dzień po dniu trzeba było obite i coraz starsze kości zwlec na mecz; albo kiedy wypadało się z turnieju, po błędzie sędziego, dwa razy na dwa uczestnictwa w Copie naszej iberystycznej...)... Tak, przyjemności samej w sobie i pracy, którą się uwielbia, można mieć serdecznie dość. Hideo Azuma przypomniał mi coś, co zawsze myślałem sobie w tych różnych kryzysowo-przeciążeniowych chwilach, patrząc na koty:



qba

pssst! skoro o zaginięciu, to gdzież zaginęła ta muzyka:



?

poniedziałek, 11 maja 2009

pRzYpAdKiEm w kinie



Byłem na Wolverinie. Dziwny to zbieg okoliczności, że drugi post z rzędu jest o mordercy z pazurami, ale cóż tu począć.

Prawdopodobnie nigdy o tym nie mówiłem, ale mutantów zawsze darzyłem specjalnym sentymentem. Nie chcę zagłębiać się w pseudofilozoficzne rozważania na temat zróżnicowania bohaterów, kolorów kostiumów, ładnych mutantek, czy kwestii rasizmu - to wszystko już było i w gruncie rzeczy zmuszanie kogokolwiek, by po raz kolejny słuchał jak to walka Profesora X o równouprawnienie homo superior doskonale nie odzwierciedla obrazu naszego społeczeństwa, podpada już pod najcięższe tortury. Załóżmy więc, że po prostu X-Men lubiłem odkąd pamiętam, bo to fajny komiks był. Może i nadal jest, ale osobiście w to nie wierzę.

A więc, lubię X-Men. Podobały mi się wszystkie trzy filmy, które dotychczas powstały i na Wolverine'a czekałem z niecierpliwością, bo Wolverine to w końcu fajna postać jest. Tak więc jak film już się w kinach pojawił, z czystej ciekawości, wieczoru pewnego, którego datę znajdziecie na bilecie powyżej, sprawdziłem, czy Rosomaka grają w HAYDN - jednym z nielicznych kin angielskich w Wiedniu (Oglądanie filmów z niemieckim dubbingiem kojarzy mi się z męczarniami w stylu Clive'a Barkera). Akurat grali, spontanicznie więc podjąłem decyzję o udaniu się do kina i obejrzeniu. Naturalnie samemu, zmuszenie kogoś, by wyszedł z domu o godzinie 20 i oglądał film po ANGIELSKU (unglaublich!) to wszak nie lada wyczyn.

Ale przechodząc do sedna sprawy: Sam nie wiem, co myśleć. Z jednej strony dostałem kawał dobrej akcji, którego się spodziewałem. Z drugiej ten film cierpi na przeludnienie (przemutancenie?). Ilość postaci wciśniętych do Wolverine'a to chyba rekord. Całość skupia się na Wolverinie i Sabretoothie (w tej roli Lev Schreiber. Zagrał fajnie, ale co z tego, skoro NICZYM nie przypomina Sabretootha z pierwszego filmu?). Do tego dostajemy jakiś tuzin innych postaci, a każda ma swój pięciominutowy występ. Dosłownie. Jest Wade Wilson, jest Gambit - serce fajna bije szybciej, bo oto pojawiają się ulubieńcy z kart komiksu, a tu bum, dwie sceny i do widzenia, żądny krwi rosomak szuka zemsty dalej.

I o ile do Jackmana nic nie mam, bo pasuje do roli Logana (wzrost pomijamy), tak cała zaprezentowana intryga, jeśli się nad tym zastanowić, to średniej jakości mix&match. Gdyby Barry Windsor-Smith nie żył, przewracałby się właśnie w grobie. Ale żyje i pewnie płacze, że nikt nie wykorzystał potencjału jego Weapon X. Szkoda, ale nic się nie poradzi. Film i tak ogląda się przyjemnie, rzecz w tym, żeby zbyt wiele od niego nie oczekiwać. Jest trochę efekciarskich walk, jest trochę dobrych tekstów, jest trochę niedorzecznych idiotyzmów przywodzących na myśl odbijający się od ściany i robiący obrót o 180 stopni batmotocykl z Mrocznego Rycerza, ale co najważniejsze - są fundamenty na filmy o wspomnianych już Deadpoolu i Gambicie. I chociaż Taylor Kitsch wypadł w roli Cajuna dyskusyjnie, ja chcę Gamibta jeszcze zobaczyć.

Jak powszechnie wiadomo krytykować może każdy głupiec i wielu z nich tak robi, daruję sobie więc jakiekolwiek głębsze podsumowanie "Genezy Rosomaka". Niech ten wywód pozostanie tak prosty w odbiorze, jak prosty jest i sam film. Podobał mi się, rozczarował mnie, polecam. I zostańcie na jedną z bonusowych scen po napisach.

mtz

piątek, 8 maja 2009

Niezwykłe przygody papierowych chłopców



Mam wrażenie, że ostatnio robię za dużo wszystkiego. Na przykład filmów za dużo oglądam, tych horrorów to już w szczególności. A potem głowa dziwnie zryta funkcjonuje w rzeczywistości.



O boksiku Freddy’ego już wspominałem. Powolutku, ale został w zeszłym tygodniu dokończony. 7 filmów, które powstawały w latach 1984-1994 w jednym zbiorczym wydaniu to gratka dla fanów. Bawiłem się znakomicie, bo mimo iż najnowsza część przygód Freddy’ego (zawarta w tym boksie, bo Freddy vs Jason to inna bajka) ma już 15 lat, to ten horrorowy serial nie zestarzał się ani trochę. I to główny atut Koszmaru z Elm Street, bo po latach jego recepcja nie zmienia się specjalnie. Nigdy ten film mnie specjalnie nie straszył, chyba byłem za duży, kiedy oglądałem pierwsze części, żeby się bać. Ale to problem wielu horrorów, że nie są... straszne. A z definicji gatunkowej takie właśnie powinny być. Do Koszmaru zawsze przyciągała mnie estetyka- jakże bliska komiksowi jest czasami w swojej nieprawdopodobności estetyka horroru: wyrazisty bohater, możliwość dowolnego kształtowania rzeczywistości... a w Koszmarze te elementy to główne nośniki jego wartości: Freddy jest bardzo... hmmm... medialny? Rzucający się w oczy? Niezapomniany? A stosowana w filmie logika snu daje szerokie pole do popisu, równocześnie testując pomysłowość scenarzystów- i humor- to jeden z tych horrorów, w których w kolejnych częściach czeka się nie tylko na tych kilka fajnych zgonów, ale też na zabójcze puenty Freddy’ego. A więc estetyka i humor, choć też kombinacja tych dwóch elementów z muzyką, budowaniem paranoicznej atmosfery wszelkimi środkami. Koszmar stawia na współgranie wszelkich dostępnych filmowi grozy elementów, aby stworzyć jakość, jaka w horrorze powtarza się niezwykle rzadko, a która sprawia, że filmy tego gatunku wytrzymują próbę czasu. Oczywiście, są słabsze momenty. Zwłaszcza nudna część czwarta (Władca Snów) i nie dająca się oglądać od połowy szóstka (Koniec Koszmaru). Tutaj zabrakło pomysłowości, a szkoda, bo potencjał jak zwykle był. Ale za to znakomita trójka (Wojownicy Snów- moja ulubiona część, choć zapamiętałem ją w innym tłumaczeniu, co też jest problemem... Znacie to uczucie, kiedy oglądacie po raz enty jakiś film, czekając na swoje ulubione kwestie, a tu nagle bach!, ulubionego tekstu nie ma! To się zdarzyło w tym wydaniu DVD i choć ekwiwalencja tego przekładu, w tych konkretnych pRzYpAdKaCh, jest wyższa niż wersji, która pamiętałem, i którą oglądałem w telewizji, to jednak bardziej bawiły mnie teksty „koniec projekcji, suko”, albo „dajmy sobie w żyłę”, niż te, które pojawiły się w nowej wersji tłumaczenia; nawet ich nie potrafię przywołać, na tyle okazały się mało charakterystyczne...) i piątka (Dziecko Snów), w pełni rozwijają potencjał historii, oraz udane jedynka, dwójka (Zemsta Freddy’ego) i siódemka (Nowy koszmar Wesa Cravena), które także zapewniają odpowiednią dawkę zabawy. Moim ulubionym fragmentem całego serialu jest tzw. Hero Scene: w tym wątku rysownika i czytelnika komiksów Marka, bardzo sprytnie i jakże na miejscu wprowadzono „komiksowość” w formie. Dosłownie, bo aby pokonać Marka, Freddy musi stać się Super Freddy’m (zwróćcie uwagę na błyskawicę na swetrze) i zamienić go w papierową postać, jakby wyciętą z planszy komiksowej. W scenie jest też odpowiednia muzyka. Mimo, że sam film przecież nie jest arcydziełem, to ten moment został rozegrany genialnie:





Joseph Locke, w wersji książkowej (ok, zgadzam się, że marnej, ale mam do niej sentyment- namiętnie czytaliśmy kolejne odsłony podczas wylegiwania się na plaży; do dziś, jak je sobie kartkuję, wysypują się ziarenka piasku :-)) pisał tak:

Z pustej kartki wyłoniła się czyjaś dłoń i chwyciła Marka za twarz. Palce rozorały mu policzki, po czym ręka z niewiarygodną siłą wciągnęła go do komiksu.

Dajcie się wciągnąć Freddy’emu, zabawa gwarantowana!

Freddy z rozmachem opuścił dłoń. Ostre noże rozcięły papierową postać Marka. Ścinki opadły na podłogę i rozpłynęły się w kałuży jasnoczerwonego tuszu...

I jak to przy okazji Freddy’ego, włączył mi się geek alert. Gdyby nie to, że ten sezon juz sobie trampacze zakupiłem, to poszukałbym takiego wzoru:



www.geeksneakers.com

Niezły bajer, co? A tu jeszcze niezły fajt.



Skoro już zacząłem o papierowych chłopcach, to jeszcze dwa słowa o sztuce teatralnej Niezwykłe przygody chłopca z papieru (As incríveis aventuras d’o rapaz de papel).



Sztukę tę napisał Nuno Artur Silva, scenarzysta komiksu o Filipie Seemsie. Jest to historia młodego rysownika komiksów, który podczas ich tworzenia przenosi się w wymiar komiksowy. Mieszka sobie spokojnie, wśród miłych sąsiadów. Wszystko było by w porządku, gdyby się nie zakochał i gsyby na jego drodze nie stanął miejscowy gang. Z tym gangiem przyjdzie mu się rozprawić w rzeczywistości komiksowej, w której zmienia się w superbohatera- Chłopca z Papieru. Sztuka była pomyślana jako musical i doczekała się kilku wystawień. Bogato czerpie z estetyki komiksowej (Chłopiec z Papieru w scenach walki używa do zadawania ciosów odpowiednich onomatopei- staja się one jego bronią, elementem fizycznym świata przedstawionego; nad głowami postaci często pojawiają się chmurki, raz zmieniają się one w balon, którym główny bohater odlatuje) i bogatej historii komiksu (pojawiają się tutaj m.in. nawiązania do Corto Maltese, do Małego Nemo, do Peanutsów etc.). Autor zabiera nas w komiksową podróż. Tekst tej sztuki doczekał się wydania książkowego z przepięknymi ilustracjami João Fazendy. Niektóre ilustracje to w zasadzie gotowe plansze komiksowe, stąd też kilka razy starałem się namówić João na zaadaptowanie całości tego tekstu teatralnego na komiks. Wspomagał mnie w tym Maciek Pietrasik, ale nie udało się. João nie chce do tego projektu wracać. Szkoda, bo rysunek tutaj to taka dużo bogatsza wersja stylu z Kobiety. Zobaczcie sami, na stronie João (dostępna w wersji angielskiej). Książkowe, ilustrowane wydanie sztuki, w sposób genialny bawi się w kilku miejscach tekstem, np. kiedy wiatraczek rozdmuchuje na stronie teksty wypowiadane przez postaci.



Logistycznie, zrealizowanie tego przedstawienia, to niezły ból głowy dla inscenizatorów i reżysera. Dlatego też ostatecznie grupa teatralna, do której należałem podczas studiów, nie podjęła się zaadaptowania go do swoich potrzeb. No i właśnie sobie uświadomiłem jak bardzo mi tego teatru brakuje teraz. Bo jego historia to kilka bardzo fajnych krajowych i zagranicznych wyjazdów. Takie super-kolonie. W sumie aktor ze mnie żaden, ale przynajmniej zawsze dbałem o swoją reputację alkoholowej duszy towarzystwa. I bawiłem się znakomicie.

qba

wtorek, 5 maja 2009

Za jeden kadr... jeden

Czasami zatrzymuję się w komiksie nad jakimś jednym kadrem i potem zostaje mi on w głowie na długo...

Pogrzeby Łucji są w sprzedaży dostępne już od jakiegoś czasu. Komiks jest wart polecenia ze względu na rysunek i na pięknie oddaną atmosferę spokojnego życia staruszków. Bez pośpiechu, wśród starych przyjaciół i plotek. Jest tutaj też mała Łucja, której obecność przypomina o tych beztroskich dniach spędzanych na wakacjach u dziadków (mam nadzieję, że każdy z czytających ten wpis i ten komiks spędził choć jedno takie lato, w małym miasteczku). I właśnie przez takie przywołanie wspomnień, robi się nostalgicznie, ale jest znośnie, bez taniego sentymentalizmu. Brakuje tylko jakiegoś pogłębienia rozważań na temat śmierci, choć to akurat można wytłumaczyć dziecięcym punktem widzenia.



Mnie dosyć łatwo przekupić, a ten komiks zrobił to jednym kadrem i dwoma planszami z kotem. Strony 24-25 to 12 kadrów z kotem przy misce, o pardon, 11, bo na ostatnim kot był sobie poszedł. Ale wcześniej, na stronie 23 jest taki kadr, którego ładunku emocjonalnego nie zrozumie nikt, kto kota nie miał, albo z kotem nie miał do czynienia. Z góry kadru pojawia się ręka, która zastyga w geście powitania na głowie rozanielonego pieszczotą kota. Klapnięte uszy, zadowolony pyzol. Tło jest białe, koncentruje naszą uwagę na tych kilku liniach kinetycznych, które oddają ruch ręki i na głównych bohaterach scenki. Kot na ogół przyjmuje w takiej sytuacji pozycję witającego i witanego, tzn. odwzajemnia pieszczotę prężąc grzbiet i, jak to opisać... wystawiając głowę na spotkanie ręki? Ten tu z komiksu chyba siedzi akurat, ale zdecydowanie odwzajemnia powitanie, i to nie na głupi psi sposób, tylko na swój, koci, elegancki, nie służalczy. Tak, nie lubię psów, a kota w domu aktualnie mi brakuje. Dlatego też tak bardzo lubię sobie przypominać jak to jest żyć jak z kotem, a jeśli przypominam sobie o tym w formie komiksowej, tym lepiej. A, czasami kot unosi nieznacznie przednie łapy przy takim powitaniu. I właśnie przez ten jeden, wyrwany z kontekstu kadr, komiks ten nie wydaje mi się aż tak smutny.

Na koniec: chyba znany wam kot z Przyjaciół w wersji normalnej i czadowej:



qba

pssst! dla zainteresowanych kotami: Kot: historia i legendy ostatnio zakupiona przeze mnie książka, która czeka w kolejce do czytania, ale po lekturze kilku stron, na próbę, pozostawia pozytywne wrażenie.

piątek, 1 maja 2009

Czasochłonność



Jest pierwszy dzień maja. Niektórzy na majówkach, inni w pracy, a ci najbardziej inni przy klawiaturze. W sumie też w pracy, 24x7. I tak się czuję. Niby wolny zawód ma to do siebie, że samemu planuje się czas, ale też i odpoczynek odczuwa się inaczej. Skończył się kwiecień, który upłynął nam na pRzYpAdKiEm jako „miesiąc metzena”. Pierwszy w naszej krótkiej historii, ale nie ostatni jak mniemam. Wybacz, bracie, na tym zakończę złośliwości, bo miało być o czasochłonności.

Nie wiem gdzie podziewa się czas. Nie mam pojęcia. Być może dowiemy się tego niedługo, jeszcze przed wakacjami, bo za rogiem już słychać jak jakaś Kapela sobie przygrywa. A wodzirej JCF spróbował na to pytanie odpowiedzieć. Korektorowanie jest mozolną pracą, która zabiera więcej czasu, niż by się mogło komuś wydawać. To ta część tłumaczenia, którą chyba najmniej lubię. Jeden z jej etapów to czytanie z oryginałem, tzw. sczytywanie lub zczytywanie, nie wiem jak to się pisze, word podkreśla jako błędną druga wersję, ale cholera go tam wie. Jest to tym trudniejsze, im więcej miesięcy upływa od skończenia pierwszej wersji tłumaczenia. I nie jest ważne czy chodzi o komiks, czy o książkę, czy może o wiersz. Trzecia i czwarta Kapela leżały prawie rok, ale udało się. Brakuje już tylko ponumerowania tekstów dla składającego i jazda do drukarni. Problemy były typowe: zmiany w portugalskim wydawnictwie, renegocjowanie kontraktów, bla, bla, bla, bla. Ale w najbliższym czasie (uf, obym przed szereg z tymi njusami nie wyskakiwał właśnie...) nie tylko Kapela zawita z portugalskości w Polsce.

W czerwcowym numerze pisma Lampa, którego tak jak je zapamiętałem nie znoszę, pojawi się tłumaczenie fragmentu powieści Konspiracja Przodków. Autorem jest David Soares, który ostatnio przestawił się z komiksu na prozę, a szkoda. Ten fragment prezentowałem na imprezie Przeczytane w tłumaczeniu, która odbyła się 21 kwietnia w Bułgarskim Instytucie Kultury. Przeczytane w tłumaczeniu to bardzo ciekawy projekt, w którym młodzi lub początkujący, lub młodzi początkujący tłumacze prezentują fragmenty prozy zagranicznej w polskim tłumaczeniu. W imprezę zaangażowane są instytuty z krajów UE, ale nie tylko. W zamyśle chodzi o wypromowanie zarówno tłumacza jak i twórczości autorów europejskich, którzy nie są specjalnie w Polsce znani. David Soares nie jest, bo ciężko powiedzieć o kimś, że jest znany, skoro wspominam o nim tylko ja, i to w jednej ledwie notce, na swoim blogu. No i czynię to w kontekście komiksu, który być może kiedyś, ktoś zaryzykuje w Polsce wydać. Nawet myślałem, żeby na Przeczytanym w tłumaczeniu zaprezentować właśnie Mr. Burroughsa, ale jakoś zrezygnowałem z pomysłu. I tak poszedłem, denerwowałem się, wprowadzenie zrobiłem za daleko od mikrofonu i nie było chyba słychać na całej sali, a potem za szybko przeczytałem całość. Na koniec postanowiłem w swoim stylu głupio pożartować, tak dla rozluźnienia atmosfery, bo tyle tych pingwinów spiętych tam siedziało- wizja trochę jak z kościelnego epizodu Osiedla. No, teraz to przesadzam, nie było aż tak sztywno. Ani moje żarty nie były chyba aż tak słabe. A kilka dni wcześniej David napisał do mnie, bo pRzYpAdKiEm w sieci trafił na info o imprezie i dopytywał się o co kaman? Ok, więc Soaresa będziecie mogli poznać w czerwcowej Lampie od strony prozatorskiej, kiedy od komiksowej, nie wiem, ale moje starania trwają, cierpliwości. Wracając do samej powieści, do Konspiracji Przodków, to jest tu masa różności: Aleister Crowley, Fernando Pessoa, sebastianizm, loże masońskie, tajniejsze jeszcze organizacje, ludzie-modliszki... W sumie powieść bardzo fajnie skonstruowana, bo na bazie faktów z domieszką wiedzy ezoterycznej i magicznej, autor starał rozliczyć się z sebastianizmem. Problem w tym, że do wielkiej powieści jeszcze tej książce trochę brakuje. Końcowe sceny wydały mi się wręcz śmieszne jak na tak poważnie napisaną powieść, do której autor przeprowadził tak wnikliwe badania (cała bibliografia znajduje się na końcu, po przypisach, w których w stylu Allana Moore’a- swojego ulubieńca i wzoru- Soares wyjaśnia pewne subtelności faktograficzne oraz swoje podejście do ich przeinterpretowania/wykorzystania). No właśnie, na wielka książkę to za mało, ale na wielki komiks by było w sam raz. Tak sobie pomyślałem i trochę mnie to przeraziło: a niby dlaczego? To tak, jakbym komiksowi tylko przez wzgląd na jego formę, był w stanie wybaczyć więcej niż książce... Nie spodziewałem się, że tkwi we mnie taki „rasistowski formalizm”. Z drugiej strony, chyba jest coś w tym, że forma determinuje odbiór treści. Nie zmienia to jednak faktu, że jakoś się dziwnie poczułem...



Konspiracja przodków
wiąże się z Afryką poprzez miejsce śmierci króla Sebastiana. Stąd już tylko krok do innej książki. Do ciepłych krajów Pawła Wróbla Wróblewskiego to relacja z jego afrykańskiej wyprawy rowerowej Fez-Kinszasa. Niesamowita sprawa. Książka drogi napisana niezwykle barwnym językiem. Już od tygodnia podróżuję z Wróblem, aktualnie zwiedzam Gabon, nie wiem więc jakie były powody przerwania wyprawy, która miała na celu przebycie całego kontynentu. Czasochłonna to lektura, ale wciągająca. Tym bardziej rozpala moją wyobraźnię, że we wrześniu miałem wyruszyć do Mozambiku, ale niestety nasz projekt naukowy nie dostał dofinansowania, więc lipa. W sumie zdążyłem już w trakcie oczekiwania na odpowiedź zrezygnować, ale teraz, kiedy czytam o Czarnym Lądzie... ciągnie mnie, tym bardziej, że perspektywy zawodowe w kraju nieciekawe- na wydziale nic nie wiadomo, doktorat mój nagle okazuje się zbyt mało „naukowy”, za bardzo „opisowy”... Im cieplej na dworze, tym bardziej męczę się prowadząc zajęcia. Myśli uciekają zupełnie gdzieś indziej... Chyba dojrzewa we mnie chęć wielkiej włóczęgi- bez stresu, bez zmartwień. To znaczy- z innym stresem, z innymi zmartwieniami. To chyba bierze się z tego, że robię za dużo rzeczy na raz i w związku z tym zdarza mi się coś całkowicie odwalić. To nie fair wobec moich współpracowników. Tak było z Przeczytanym w tłumaczeniu- gdyby nie dwie dobre tłumaczeniowe wróżki (nie wymieniam z imienia, ani z nazwiska, bo wiedzą o kogo chodzi- dziękuję) pewnie bym się publicznie skompromitował. Tyle wątpliwości mi się w głowie pojawiło podczas lektury tej książki. Zdecydowanie Wróbel do mnie przemawia- sposobem myślenia, uporem, barwnym językiem- bez silenia się na super-hiper-poprawność, dostępnie, prosto ale i mądrze, z niesamowitym zmysłem obserwatorskim. Ta relacja jest kolorowa jak najlepsze komiksy przygodowe. To przezabawne, kiedy pedałując przez pustynię zastanawia się „skąd się bierze woda sodowa”. Myślę o tym całym moim nawale pracy, o czasochłonności, ale stwierdzam, że racja jest w tych słowach, które za Kapuścińskim przywołuje Wróbel- „O afrykańskim pojęciu czasu fajnie pisał Kapuściński, że czas płynie tylko wtedy, kiedy coś się dzieje.” No i mnie się dzieje, ale chyba chciałbym czas zatrzymać i totalnie się polenić. Zatrzymać czasochłonność, na którą cierpię i zrobić coś takiego:

„Opuszczasz bramy fortu czy miasteczka, mijasz wylegujące się wokół wielbłądy, wspinasz się na wydmy lub wychodzisz na kamienistą równinę i stoisz tam samotnie przez jakiś czas. Po chwili albo się wzdrygniesz i wrócisz pośród mury, albo dalej będziesz tak stał i pozwolisz, by pochłonęło cię to dziwne uczucie, które zna każdy, kto kiedykolwiek mieszkał na pustyni, a co Francuzi nazywają „le baptême de la solitude”. To wyjątkowe doznanie nie ma nic wspólnego z samotnością, jako że samotność zakłada istnienie pamięci. W tym miejscu, otoczony całkowicie mineralnym krajobrazem, w świetle przypominającym pochodnie gwiazd, zanika nawet pamięć, nie pozostaje nic za wyjątkiem twego oddechu i odgłosu bijącego serca. Ogarnia cię dziwne, acz przyjemne poczucie odzyskania wewnętrznej harmonii i pozostaje w tobie bez względu na to, czy będziesz z tym walczył, starając się pozostać dawnym sobą, czy też dasz się unieść temu doznaniu. Nikt, kto choć jakiś czas spędził na Saharze, nie jest tym samym człowiekiem, jakim był wcześniej, przed wyjazdem na pustynię...” (Paul Bowles Their heads are green, tłum. Piotr Mielcarek)

Tak wewnętrznie się zmienić, kuszące. Odkryć coś w sobie, co głęboko drzemie. Hmmm, i pomyśleć, że kiedyś Afryka mnie nie ciągnęła zupełnie. Może to przez to bieganie wokół wyjazdu do Mozambiku, może pod wpływem książki, a może taka potrzeba chwili, żeby o tym myśleć? Jest też możliwość inna: zakończone niedawno Afrykamery tak na mnie podziałały?

W sumie wejściówka otwarta na cały czas trwania festiwalu, którą dostałem jako tłumacz filmu (tak, wystarczyło przetłumaczyć jeden film, za który i tak zapłacą; wejściówka to powiedzeniowa „wisienka”), jakoś nie została dowykorzystana, ale i tak kilka ciekawych rzeczy zobaczyłem. Świetna była animacja Tengers Michaela J. Rixa z RPA- z humorem o przestępczości w Johanesburgu, z odpowiednią dawką ironii, problemy odpowiednio przerysowane- idealnie wstrzelił się ten film w moje gusta. Taki chyba komiksowy w obrazowaniu był, więc nic dziwnego. Estetyka w połączeniu z treścią, daje niesamowicie mocny przekaz. I wiele rzeczy było znajomych po wcześniejszym zapoznaniu się z innym filmem o RPA, z Jersualemą.



Ostatnio też jakoś nie ciągnie mnie na koncerty. Chociaż... w kontekście leniuchowania zacząłem zastanawiać się nad tegorocznym Hunterfestem. Na bank będą Machine Head i Lipali. Maszyniści w tej chwili to dla mnie dwie płyty: Burn my eyes (ale się złożyło komiksowo, przecież Dave McKean robił im okładkę debiutanckiego albumu) i Through the ashes of empires.



Ogólnie to śpiewanie Roba Flyna to mi się tak niezbyt podoba, ale na żywo to bestie są- pamiętam z koncertu w Sotodole, 4.10.2001. A Lipali... Kurcze, Illusion to zamknięty rozdział. Żeby powstała nowa jakość, której Lipa szukał, potrzebował do tego nowych ludzi, nowego składu (a w składzie Lipali jest niejaki Qlos ze świetnej kapelki Tuff Enuff, która juz nie istnieje, ale do dziś pamiętam muzykę i komiks, który w książeczce płyty był: pasażer do kierowcy mówi „skręć w lewo”, kierowca na to „a które to lewo?”, „tam, gdzie nosisz zegarek”. Po tym następuje wjebanie się w słup, na co kierowca wrzeszczy „kurwa! Ja noszę na prawej!”). Nie lubię zmian, lubię jak mi ładnie zasuwa kapela do przodu, co z tego, że na dziesięciu płytach grają bardzo podobnie? Lepsze to, niż takie radykalne pogrążanie się muzyczne jakie wykonuje AmetriA.... Ale w pRzYpAdKu Lipy jest to „coś”, co mnie trzyma przy kolejnych jego projektach, pomysłach. Lipali ma kilka niesamowitych piosenek, które kopią muzycznie i tekstowo. Ale główna siłą jest dla mnie ogólna postawa i podejście Lipy- twardo, może z nutką żalu, ale do przodu i z szacunkiem dla innych ludzi. To jest u niego niezmienne od momentu, w którym poznałem go poprzez muzykę Illusion. I w ten sposób buduje się właśnie ten rodzaj szacunku, który jakoś mi się zawsze kojarzył z hardcore’ową stałością przekonań (trochę siara tylko, że chłopaki dają się wciągać w błazenady Wojewódzkiego... to chyba bardziej po kumpelsku działa, bo chyba nie z przekonania).



W każdym razie Hunterfest to okazja na rozmarzenie się pośród mazurskich lasów i jezior- tym razem na terenie lotniska Szczytno-Szymany. Kurcze, mieszkałem przez dwa lata pod Szczytnem, w Szczytnie chodziłem do szkoły. Miałem juz okazję być, chyba 3 lata temu na Hunterfeście na SOIA, ale z chęcią bym jeszcze raz w te stary kąty zajrzał. Tylko ta cholerna czasochłonność może mi na to nie pozwolić... W Szczytnie też straciłem kiedyś jeden komiks. Semikowe wydanie specjalne Terminator 2. Komiks beznadziejny, który skonfiskował nam nauczyciel techniki, bo czytaliśmy na jakiś zajęciach z klejenia półeczek, czy czegoś tam innego. Na koniec roku miał oddać. W szufladzie na skonfiskowane rzeczy tego Terminatora nie było, ktoś nam go ordynarnie podjebał.

Zastanawiałem się też w kontekście czasochłonności nad niezmiennością. Fajnie by było zatrzymać czas i się nie zmieniać. Stać się kimś, a potem hardcore’owo trzymać się swojego. To właśnie tak lubię w ukochanych kapelach HC- młóckę, w której tylko osłuchani z nią maniacy dostrzegają jakieś niuanse, odróżniające jeden utwór od drugiego. A poza tym- niezmienność. Tylko, że w HC muzyka to w zasadzie tło dla treści piosenek, które już oferują trochę szerszy wachlarz tematyczny (lol). Bardzo miło zaskoczył mnie ostatnio zespół Death Before Dishonor- to taki trochę nieokrzesany Biohazard jak dla mnie, ale miły na pobudkę w drodze do pracy. Albo równie miły na żywo- okazja już 7 maja w Progresji. Ciągnie wilka do lasu... Ech, gdyby jeszcze do tego Wisdom In Chains. Rozmarzyłem się, ale ta niezmienność musi być od czasu do czasu utwardzana. Może dlatego takie wrażenie zrobił na mnie Zapaśnik? No bo po co się szarpać ze światem, do którego się nie należy? Może dlatego tak podziwiam Robina Ramzinsky’ego? No i jestem również pod niemniejszym wrażeniem Gran Torino. I Mickey, i Clint zrobili filmy trochę o sobie i o granych przez całe życie przez siebie postaciach- przerysowanych jak w komiksie. Wyszło kapitalnie, kto nie widział, musi zobaczyć. Z Zapaśnika mus to również ścieżka dźwiękowa i główny motyw:



No cóż, czasochłonna zapewne okazała się lektura tego wpisu, ale jego redagowanie to taka moja kuracja na czasochłonność. Zaczęło się od tłumaczenia, więc i na tłumaczeniu się skończy, bo to ono mi najwięcej czasu ostatnio pochłania. Przecieki na temat ziniolowych portugalskości juz chyba były, więc tylko w nawiązaniu do Smutnego Chłopca: druga część będzie w Ziniolu, ale już fragment trzeciej w lipcowej (lub sierpniowej, nie pamiętam, która miała być sprofilowana na Portugalię) Lampie. I na ten numer Lampy zwracam szczególną uwagę, bo pojawią się w nim również inne komiksy portugalskie (m.in. JCF). Nie mogę napisać jakie, bo jeszcze sam nie wiem. Z innych tłumaczeń- z hiszpańskiego ostatnio mi się trafiły dwa znakomite komiksy. Kto bryka po sieci, wie jakie. Od strony technicznej oba tłumaczenia bardzo ciekawe. W jednym naoznaczałem się tych graficznych wyróżników tekstu, żeby el autor sam zrobił liternictwo. W drugim pRzYpAdKu- jestem bardzo ciekawy Waszej reakcji na sam komiks i na jego tłumaczenie. Komiks to niesamowita opowiastka o płatnym zabójcy. Rysunkowy klasyk, treściowo bardzo podobny do Sin City (choć wcześniejszy, bo z początku lat osiemdziesiątych). Bardzo się pan scenarzysta pobawił i powyginał język. Komiks zachwycił mnie na tyle, że na tapecie komputera jest już ładny z niego rysuneczek. A, komiks jest na tyle trudny, że tłumaczę go ze znajomym Meksykaninem- on czyta i tłumaczy mi gierki słowne, ja wymyślam jak to najlepiej po Polsku będzie. Już prawie dobrnęliśmy do końca. Teraz korzystamy z takiej pomocy naukowej, która zawiera fajny słowniczek gangsterski:



Uff, idę poleniuchować trochę. Potrzeba mi trochę siły, żeby zacząć pracować znowu. A na temat siły również zgadzam się z Wróblem: „Dam radę. Zawsze twierdziłem, że siła, także ta fizyczna, płynie nie z ciała, z mięśni, tylko z głowy, z umysłu. Pora na sprawdzian tej teorii.” No właśnie, wiele rzeczy się zmienia. Nawet komiksy i hardcore, ale przynajmniej na tyle, że nadal poznaję oba i nadal sprawia mi przyjemność odnajdywanie pierwiastków ich estetyki w moim otoczeniu. I dlatego daję radę w tym otoczeniu jeszcze wytrwać. Ale włóczęga wzywa tak, czy inaczej.

qba

pssst! no i zapomniałem jeszcze o jednym: wkręcił mi się ostatnio jakoś Stephen King. Nie pamiętam, żebym czytał go jako nastolatek, raczej znałem z filmów opartych na jego opowiadaniach. Z radością zakupiłem zatem książkę Stephen King na wielkim ekranie. Można się kłócić o obiektywną wartość jego dzieł, ale czyta się to znakomicie, dla odprężenia. W taki właśnie sposób, bezpretensjonalny lubię czytać też komiksy. No, to zostawiam bezwzględnych poszukiwaczy absolutu i sztuki wysokiej w filmie, komiksie, książce, czymkolwiek, z takim cytatem z Serc Atlantydów:

„Oczywiście są też wspaniałe książki, w których nie ma ani kawałka dobrej opowieści. Od czasu do czasu czytaj dla samej opowieści, chłopcze. Nie bądź jak te snoby, które uznają tylko literaturę „wysokich lotów”. Od czasu do czasu czytaj też coś dla samych słów, dla języka. Nie bądź jak głupole, którzy nigdy tego nie robią. A jeśli uda ci się znaleźć książkę, w której jest i ciekawa historia, i piękny język, traktuj ją jak największy skarb.”

pssst!! juz kończę, przysięgam, ale jest ostatnio tak ładnie i ciepło, a ja mimo tego afrykańskiego bakcyla, jednak tęsknię za zimą, śniegiem i deską... I zacząłem zastanawiać się nad takim sportem ciekawym, też trochę przez te afrykańskie piaski, tylko nie wiem gdzie znaleźć w Polsce odpowiednio duże wydmy? Dawajcie cynk jak coś znacie :lol: