środa, 13 maja 2009

Za jeden kadr... dwa

Czasami zatrzymuję się w komiksie nad jakimś jednym kadrem i potem zostaje mi on w głowie na długo...

Na początek o tym, dlaczego zacząłem czytać mangi (spokojnie, wiem, że niektórych to załamuje): zaintrygowała mnie tematyka niektórych z nich. Dynia z majonezem czy bohater dzisiejszego wpisu, Dziennik z zaginięcia, to pozycje zakupione pod wpływem krótkiej zajawki na temat treści. Dziennik przyciągnął mnie w taki sposób i muszę przyznać, że nie zawiódł. Ok, autor ma manię dokładności i wałkowania tematu w szczególikach: kiedy żyje sobie na ulicy, to w kółko opowiada o kombinowaniu jedzenia i fajek; kiedy pracuje jako robol fizyczny, to o szczegółach pracy (kurdesz, ile można o tych rurkach-pierdółkach nawijać!); toż samo, kiedy idzie na odwyk- zawsze skrupulatnie i to trochę może nużyć, jeśli będziemy czytać dziennik w całości. Jeśli podzielimy go sobie na odcinki, będzie znośniej. Rozumiem, co autor chciał osiągnąć w ten sposób i w ogólnym rozrachunku to nie przeszkadza. A to za sprawą niezwykłego humoru i dystansu jaki ma do samego siebie. Autor opisuje to, co zdarzyło mu się, kiedy wyszedł z domu „po fajki” i nie wrócił: żył jako lump, sypiając w parku; pracował fizycznie. Humor nie jest tu tylko słowny, bo i rysunek fantastycznie przerysowuje te zapiski z pewnego okresu życia autora komiksu. Życie napisało mu wspaniały scenariusz, który potem postanowił polepić w historyjkę obrazkową. Wystarczy tylko spojrzeć na okładkę i od razu obdarzymy naszego bohatera niedookreślonym rodzajem empatii: jedno oko szeroko otwarte, drugie tak na oko dziesięć razy mniejsze, przymknięte. Ale dlaczego Hideo Azuma postanowił porzucić rysowanie komiksów? Bo miał dość. Niesłychane, ale tak czasami jest: robimy coś, co uwielbiamy, z czego mamy ogromną satysfakcję i nagle łapiemy się na tym, że tych naszych ulubionych rzeczy mamy dość. Ja taki kryzys miałem z pisaniem o komiksie, z tłumaczeniem, które idealnie pasuje do mojego charakteru (można sobie samemu zaplanować czas, zamknąć się w domu, nie oglądać ludzi), czyli z pracą ogólnie, ale też i z przyjemnościami, z czytaniem książek, z jazdą na desce (zwłaszcza podczas krótkich dwudniowych wypadów łikendowych, kiedy lądowało się na miejscu w sobotę i po krótkim odespaniu nocnej podróży ruszało się na stok na resztę dnia- maksymalna walka ze zmęczeniem podróżą i kumulującym się zmęczeniem po jeździe, ale obietnica krótkiej przyjemności z jazdy na ogół zwyciężała), z grą w piłkę (zwłaszcza jak dzień po dniu trzeba było obite i coraz starsze kości zwlec na mecz; albo kiedy wypadało się z turnieju, po błędzie sędziego, dwa razy na dwa uczestnictwa w Copie naszej iberystycznej...)... Tak, przyjemności samej w sobie i pracy, którą się uwielbia, można mieć serdecznie dość. Hideo Azuma przypomniał mi coś, co zawsze myślałem sobie w tych różnych kryzysowo-przeciążeniowych chwilach, patrząc na koty:



qba

pssst! skoro o zaginięciu, to gdzież zaginęła ta muzyka:



?

Brak komentarzy: