czwartek, 25 lutego 2010

pRzYpAdKiEm przeczytane 14



Są komiksy, o których pisze się naprawdę ciężko. Footnotes in Gaza do takich niewątpliwie należy. Najnowszy komiks Joe Sacco ukazał się pod koniec grudnia 2009 roku. Lekturę zaczynałem dwa razy i dopiero za drugim skończyłem. Footnotes in Gaza jest kolejnym w dorobku autora z maltańskim paszportem przedstawicielem gatunku zwanego comics journalism. Autora, który jak do tej pory nie doczekał się jeszcze polskich wersji swoich bardzo ważnych z punktu widzenia historii najnowszej prac. Zmieni się to niedługo za sprawą Safe Area Goražde i miejmy nadzieję, że poza tym tytułem i drugim, trzymanym póki co w tajemnicy, doczekamy się kolejnych tłumaczeń, bo przeoczenie Joe Sacco na mapie autorów komiksowych publikowanych w Polsce to poważne niedopatrzenie. Przy okazji przygotowywania numeru Zeszytów Komisowych poświęconego władzy, w korespondencji z Michałem Błażejczykiem, zasugerowałem, że w sumie niedobrze się stało, że Joe Sacco został pominięty. Wówczas stanęło na tym, że można spróbować kiedyś z numerem pisma tylko o tym autorze. Kilka dni temu pojawiła się zapowiedź dwóch najbliższych ZK i jak wiadomo Joe Sacco jako samotny bohater się w nich nie pojawi.

Ogólnie o autorze nie pisze się jakoś szczególnie dużo w Polsce. Footnotes in Gaza wspomniał Timof w swoim zagranicznym podsumowaniu roku 2009 (i Sebastian Frąckiewicz) i zrobił bardzo dobrze, bo tym tytułem Joe Sacco udowadnia, że jest w dobrej formie. Moje problemy z czytaniem tego komiksu i ponowionym podejściem do niego nie dotyczą treści (chociaż językowo jest to komiks dosyć wymagający), tj. nie nudzi mnie ten temat, ani nie mam go gdzieś. Problemy dotyczą stopnia ważności poruszanych w nim kwestii i przedstawionych faktów, oraz mojej w tym temacie niewiedzy. Konflikt izraelsko-palestyński jest konfliktem, który chyba niewielu potrafi wyjaśnić w sposób zadawalający. Nigdy specjalnie nie śledziłem doniesień z tego rejonu świata i nawet teraz, po ówczesnym przygotowaniu się do lektury Footnotes in Gaza poprzez przekopanie różnych źródeł internetowych, ciężko mi objąć niezliczoną ilość faktów i dat. Przygotowania faktograficznego zabrakło mi przy pierwszym podejściu, więc postanowiłem odłożyć komiks i wrócić do niego za jakiś czas, żeby móc go przeczytać ze zrozumieniem i spokojem. Czułem, że bez wcześniejszego ustalenia podłoża dwóch centralnych w komiksie wydarzeń, nie wypada zasiadać do jego lektury. To, co na początku sprawiło, że lekturę odłożyłem, to uczucie przytłoczenia nazewnictwem i faktami, w czym można się poczuć lekko zagubionym, jeśli prawie wszystko jest nowe, ale co ostatecznie jednak okazuje się nie aż tak onieśmielające, jak się na początku wydaje- wystarczy dalej czytać. Moje małe poszukiwania oczywiście pomogły, ale obiektywnie rzecz biorąc ta ilość faktów, której dostarcza autor, układa się w spójny obraz i stanowi wystarczający materiał do zrozumienia wszystkiego (pomocna może być również ponowna lektura Palestine, ale to akurat zrobię dopiero teraz). To jeden z plusów tego komiksu. Jego samowystarczalność faktograficzna. Ale tylko jeden z wielu. Z nim związany jest kolejny: wiemy, jaki gatunek uprawia autor; Joe Sacco jest dziennikarzem, którego zadaniem jest czuwanie i odkrywanie prawdy. Siłą rzeczy, kiedy wchodzi na teren jakiegoś konfliktu, automatycznie staje po którejś stronie, z kimś sympatyzuje. Aby udowodnić swoje tezy może posunąć się do nadużyć. Czytelnik inteligentny jednak z całą pewnością postanowi pokopać trochę w faktach i zweryfikować, na tyle na ile może, ich zgodność z przedstawieniem sprawy przez autora. Przypadek poruszone przez Joe Sacco w Footnotes in Gaza jest w tym względzie szczególny, bo autor postanowił zrekonstruować dwa wydarzenia z roku 1956: masakrę Palestyńczyków w Khan Younis i pogrom w Rafah podczas operacji wyłapywania terrorystów i partyzantów. W Khan Younis, według danych ONZ, zginęło 275 ludzi. W Rafah, ponad 100. Oba te wydarzenia, mimo liczby ofiar, zostały zepchnięte z głównych stron sprawozdań historycznych i sprowadzone do tytułowych przypisów dolnych. Oba wydarzenia miały miejsce w czasie Kryzysu Sueskeigo, który określany jest jako porażka militarna, lecz zwycięstwo polityczne Egiptu, i który był prologiem wydarzeń, prowadzących do wybuchu wojny sześciodniowej w 1967. Nie ma zbyt wielu dokumentów w sprawie tych dwóch zdarzeń (Khan Younis i Rafah), trudno więc autora sprawdzić, ale plusem całej sytuacji jest to, że czytelnik mimowolnie zaczyna czytać materiały spoza komiksu i zdobywać wiedzę na tematy związane bezpośrednio z tymi przedstawionym przez autora. Konstruuje sobie w ten sposób „większy obraz”, w którym może umiejscowić pojedyncze, mniejsze wydarzenia, o których stara się opowiedzieć nasz dzielny reporter. W zasadzie ciężko czasami uwierzyć w to, co nam pokazuje. Tym ciężej, że znamy przypadki reporterów, którzy mocno nagięli fakty i w efekcie końcowym oszukali czytelników (Łukasz Orbitowski i Jarosław Urbaniak pisali o takich przypadkach w artykule Sprawa dla reportera opublikowanym w czerwcowej w Lampie nr 6 (63)/2009; czytając Jagielskiego, Kapuścińskiego czy Batera, czasami zastanawiam się na ile rzetelni są/byli oni w swojej pracy i na ile uczciwie traktują czytelnika, bo powiedzmy sobie szczerze, że docierali oni w miejsca i do sytuacji, których weryfikowalność jest w wielu wypadkach nikła).

We wstępie do Footnotes in Gaza Joe Sacco pisze, że początkowo historia masakry w Khan Younis miała stać się częścią artykułu Chrisa Hedgesa, z jego ilustracjami. Zleceniodawca, magazyn Harper, zdecydował jednak wyciąć ten kawałek. To bezpośrednio sprawiło, że Joe Sacco postanowił poświęcić swoją kolejną pracę temu właśnie przypisowi dolnemu. W tym miejscu ujawnia się jego rola: zdać relację, przypomnieć, odtworzyć, sprawić, żeby o ludzkiej tragedii pamiętano. Ciężko zatem posądzać go o przeinaczanie tego, co zaszło. Jeśli doszło do przeinaczeń, to ze strony ludzi, z którymi przeprowadzał wywiady na temat Khan Younis i Rafah. Autor sam siebie postrzega jako filter tych wydarzeń:

„Besides the problems inherent in relying on memories, addressed more fully in the book, the reader should be aware that there is another filter through which these stories passed before reaching the page, namely my own visual interpretation”.

Ciekawa w kontekście medium, z jakim mamy do czynienia, jest zwłaszcza uwaga o filtrze wizualnym, a to prowadzi nas do bardzo ważnej u Sacco kwestii, nie tylko w tym komiksie: jego roli jako nadrzędnego narratora i świadka. W Footnotes in Gaza jednak jest to szczególnie istotne, bo wygląd miejsc autor rekonstruował na podstawie zachowanych zdjęć i opisów słownych, których mu dostarczono. Kilkakrotnie bardzo efektownie zestawił widok aktualny z historycznym. Bardzo sugestywnie wprowadził w ilustracje współczesne odlegle retrospekcje. Na poziomie operowania językiem komiksowym, w elementach takich jak kadrowanie (znakomicie wypadają wstawki dynamiczne) i planowanie strony, osiągnął znakomite efekty dramatyczne, zwłaszcza w sekwencji zbierania zamordowanych w Rafah i niemej, która album zamyka.

Autorowi zarzucano stronniczość, stawanie po stronie Palestyńczyków, a ja bym z tego zarzutu nie czynił, bo zdaje się, że jeśli którejś ze stron w tym konflikcie brak rzecznika, to właśnie Palestyńczykom: no bo dlaczego tak skąpo udokumentowano i tak mało mówi się o dwóch wydarzeniach, które jednoznacznie stawiają w negatywnym świetle Izrael? Joe Sacco, już w samym komiksie, pisze tak:

„History has its hands full. It can’t help producing pages by the hour, by the minute”

Ale tylko to nie powinno decydować o bagatelizowaniu pewnych faktów, z całą pewnością niewygodnych dla jednej ze stron. Tutaj ujawnia się jeszcze jedna ważna kwestia: podejścia do sprawy samych pokrzywdzonych, czyli Palestyńczyków. Zawrotne tempo wydarzeń, które towarzyszy konfliktowi, w którym są stroną, sprawia że oni sami nie roztrząsają zbytnio kolejnych tego typu tragedii. Rzucani z jednego deszczu pocisków pod drugi, żyją chwilą, tylko tym, co najbardziej aktualne. Wydarzenia, które dla nich są jednymi z wielu, dla wielkiej historii stanowią mała notkę na dole strony. Nie znaczy to jednak, że są mniej ważne. Joe Sacco, jako osoba zewnętrzna wobec tego konfliktu i reporter, czuje obowiązek dokumentowania, staje się sumieniem świata zewnętrznego wobec tego konfliktu. To jest odpowiedź na pytanie, które sam sobie stawia: „Who am I after all, snooping around, taking photos, wanting names?”.

Osoba narratora i sposób jego wykreowania są w reportażach Sacco niezmiennie ważne i zawsze interferują z wydarzeniami, czyli z bezpośrednim tematem. To podkreśla subiektywność nawet reportażu, a więc gatunku pozornie obiektywnego. Sacco ma wątpliwości natury moralnej, a w Footnotes in Gaza również problem z przejściem do meritum (na właściwy tor naprowadza go dopiero wujek Abeda, jego przewodnika). Wynika to moim zdaniem bezpośrednio z dwóch rzeczy: postawy Palestyńczyków i ścisłego związku, jaki wydarzenia z Khan Younis i Rafah mają z historią całego konfliktu. Palestyńczycy nie rozumieją grzebania w przeszłości, skoro tak wiele dzieje się tu i teraz. Sacco natrafia na mur, który ciężko jest przebić, na złość potencjalnych rozmówców. Z tego względu, tematem Footnotes in Gaza staje się w równym stopniu co tragedie Kan Younis i Rafah, sam proces tworzenia reportażu (to jest komiks o kłopotach z jego tworzeniem, podobnie jak Nocni Wędrowcy Jagielskiego- to książka o tym, jak trudno napisać taką książkę). Ostatecznie próba wpisania tych wydarzeń w ogólne ramy konfliktu daje pełny obraz sytuacji, a nie tylko jednostkowych przypadków. Te stają się symbolami w toku opowieści, w której powtarzają się te same błędy i to samo niezrozumienie i strach. Zjadliwie, dosadnie i ironicznie tę beznadziejną spiralę Sacco ilustruje podczas spotkania dziennikarzy:

„Waitress! What’s on the menu? Bombings! Assassinations! Incursions! They could file last month’s story today- or last year’s, for that matter- and who’d know the difference?”

Można w tym cytacie dostrzec zmęczenie Sacco tą beznadziejną powtarzalnością, ale też i próbę usprawiedliwienia sięgnięcia do nieodległej przeszłości.

W wywiadzie, który przeprowadzono z Joe Sacco podczas jego niedawnej wizyty na festiwalu w Angouleme, mówi on tak:

„JS: The book is basically about a couple of incidents that took place in Gaza in 1956. I got the idea from a short reference in a UN document that brought up these incidents, but in a very compact summary. These incidents took place during the Suez crisis, and large numbers of Palestinians were killed. The UN document says that the Israeli said that there was resistance by the Palestinians. And the Palestinians say there was no resistance. The idea behind the book is: is it possible to go and speak to the people who actually lived through it to find out what the actual story is?

To tell the truth in fact?

JS: Well I would hope to tell the truth, I mean, like a lot of documentary evidence it doesn’t really say one way or the other what happened. It just gives competing versions and since people are still alive, they remember it and have something to say about it. I thought “let’s hear what they have to say”.


Odpowiedź zdaje się brzmieć “nie”, nie jest możliwe precyzyjne ustalenie, co się tam stało, co podkreślają sceny, w których Joe Sacco zestawia obok siebie niezgodne ze sobą wypowiedzi ludzi, którzy zdawali mu relacje, na podstawie których starał się zrekonstruować te zignorowane przez historię wydarzenia. Włączenie w narrację tych świadectw jest próbą ze strony autora pokazania złożoności procesu takiego dochodzenia po czasie, ale też i uczciwym wobec czytelnika zagraniem, poprzez pokazanie nie roszczenia sobie wyłączności do nieomylności. Autor, mimo pozornego głębokiego zaangażowania w temat, zachowuje konieczny u reportera dystans wobec badanej sprawy. Ten dystans podkreśla też sposób, w jaki portretuje samego siebie: zawsze w okularach (to element stale obecny, w każdym jego komiksie). Nawet, kiedy nie ma ich na nosie (jak w łóżku, na stronie 156, kiedy pokazany jest z profilu) nie widzimy jego oczu. Myślę, że to ważna wskazówka dla interpretacji stanowiska Sacco jako narratora, który jest też postacią pisanej przez siebie opowieści.



World Press Photo

Musze przyznać, że czekałem na ten komiks bardzo długo, a i sam autor pracował nad nim prawie 7 lat! Nie zawiodłem się ani trochę. Dostałem solidną dawkę wiedzy, podanej w sposób, który wskazuje na znakomite wyczucie medium przez autora. Sacco znalazł sposób na mówienie o rzeczach ważnych, który idealnie współgra z naturalnie kształtującym się w jego rękach tworzywem. Wykorzystuje nabytą wiedzę dziennikarską, aby mówić o sprawach ważnych i trafia w sedno, wzbogacając swoje reportaże refleksją, w moim mniemaniu zamierzoną, na temat roli narratora. Na kolejne komiksy Sacco czekam z niecierpliwością, a kiedy biorę je w końcu do rąk, nie mogę powstrzymać ich drżenia. Dla potrzeb tego tekstu, robiłem sobie nawet notatki podczas lektury. I chociaż niezmiennie moim ulubionym komiksem Sacco pozostaje The Fixer (historia człowieka przede wszystkim, a nie kolejny reportaż o wydarzeniach) to Footnotes in Gaza jest pozycją bezcenną i obowiązkową dla wszystkich interesujących się komiksem ponadprzeciętnie.

Wszelkie kwestie autora, jako reportera i narratora, wszelkie odniesienia do prawdziwości przekazu, poruszyłem w przeddzień publikacji biografii Ryszarda Kapuścińskiego. Wzbudziła ona spore emocje, niezdrowe. Czego dowiemy się po jej lekturze? Zapewne tego, że był człowiekiem z krwi i kości, który mógł popełnić błędy. Podoba mi się, że Sacco te swoje słabości czytelnikowi sygnalizuje, albo wręcz serwuje wprost. Podoba mi się też to, że na niwie komiksowej mamy autora, który jest w tym medium odpowiednikiem naszych Kapuścińskiego i Jagielskiego.



qba- the impossible guerila warrior

środa, 17 lutego 2010

Światowy Dzień Kota jest dziś



Mniej więcej tak wygląda praca z kotem… Na całe szczęście podczas tłumaczenia drugiego tomu Torpedo kot nie zdewastował mi komputera, ani nie uciekł się do podstępu, aby mnie wywabić dzwonkiem do drzwi z mojego miejsca pracy. W zeszłym roku z okazji Światowego Dnia Kota na blogu zawitał Iwan. W tym roku, poznajcie Mikana, kota, który nanosił ze mną przedostatnie poprawki do tłumaczenia drugiego tomu Torpedo. Nie dostanie za swoją pracę kasy, ani swoich egzemplarzy autorskich komiksu, ale zostanie uwieczniony jako pierwszy na świecie kot tłumacz! Trochę pRzYpAdKoWo, ale to mój prezent dla asystenta (wcześniej pisał ze mną magisterkę i pomagał w artykule do IJOCA)! A komiks w sklepach za jakiś miesiąc, nie zapomnijcie więc rzucić okiem na stopkę. Ten tajemniczy Mikan, to właśnie ten osobnik:





qba- the impossible catnip warrior

wtorek, 16 lutego 2010

pRzYpAdKoWy KoMuNiKaT oLiMpIjSkI



Jeden snowboardzista twierdzi, że za wąskie spodnie zabijają ducha tego sportu, a inna pani w komiksowej gumie do żucia znalazła przepowiednię na temat swojej przyszłości i postanowiła jeździć z papierkiem po tejże gumie w kasku. Ciekawego zatem charakteru nabierają te słowa: From the very beginning in 1954, the bottom of the comics included "fortunes", similar to those one would find in a fortune cookie, but with a comedic bent.



Po protestach w sprawie pewnych napisów umieszczonych na tablicach demonstrantów w komiksie z Kapitanem Ameryką, które wyjaśniono z rozbrajającą szczerością (liternik rzucił okiem na zdjęcia z demonstracji i coś tam w pośpiechu wstawiał, bo termin gonił), to jest dla mnie njus tygodnia.

qba- the impossible o żesz qrva warrior

niedziela, 14 lutego 2010

pRzYpAdKi portugalskie 23

Hmm, w zasadzie ten wpis nie będzie o komiksie portugalskim, a o trzech tytułach internetowych kolektywu Transmission X, których papierowy preview ukazał się w tłumaczeniu na portugalski w zeszłym roku. Co, kto, dlaczego i za ile? Na te pytania odpowiedzi padną za chwilę.



Portugalskie wydawnictwo Kingpin Books to bardzo ciekawie rozwijający się projekt, który zaczynał od zróżnicowanych treściowo komiksowych fanzinów, aby stopniowo zająć się wydawaniem pełnoprawnych albumów krajowych (Mucha, Wzór na Szczęście). Na tym tle papierowe wydanie tx comics to bardzo śmiała inwestycja, pierwsze na świecie książkowe wydanie prac transmission x dostępnych on-line. Kingpin, jak na ksywkę przystało, uruchomił również sklep sprzedaży stacjonarnej w Lizbonie, który łączy w sobie powierzchnię handlową z galerią komiksową (praktyka zastosowana również przez Mundo Fantasma w Porto, który swoją nazwę wziął od portugalskiego tłumaczenia tytułu takiego jednego komiksu, skądinąd znanego w Polsce, pod tytułem Ghost World- ha, czyli tłumaczenie tytułu można jednak zrobić i myślę, że czasami mylnie wmawiamy sobie, że po angielsku lepiej brzmi, a po polsku jakoś tak śmiesznie, zamiast lansować modę na tłumaczenie często niejednoznacznych i dziwacznych, acz intencjonalnych, tytułów oryginalnych).

Albumik ten, wydany w formacie poziomym to 74 strony, na których zaprezentowano prologi następujących historii: Sin titulo Camerona Stewarta, Kukuburi Ramona Pereza i The abominable Charles Christopher Karla Kerschla.



Sin titulo to według opisu na wpół autobiograficzny thriller z motywem przewodnim powracającego snu o spacerze po plaży. Główny bohater, Alex, w rzeczach zmarłego dziadka odnajduje fotografię tajemniczej i atrakcyjnej kobiety. Postanawia dowiedzieć się, kim jest owa kobieta, co wrzuca go w sam środek świata niebezpiecznego i surrealistycznego. Całość narysowana bardzo fajną kreską, z grubymi konturami, kolorystycznie utrzymana w ograniczonej palecie barw.



Kukuburi opowiada historię kuriera-dziewczyny , która hoduje w domu super fajnego kameleona, i która jest wiecznie spóźniona. Trafia do przedziwnego i fascynującego świata, w którym oszałamiają kolory i mnogość nowych, przedziwnych form, z których jednak nie wszystkie są przyjacielskie. Nadia, bo tak nazywa się główna bohaterka, podróżuje przez ten świat w towarzystwie swojej przedziwnie spersonifikowanej podświadomości, a w zasadzie należałoby napisać- skameleonizowanej podświadomości… Rysunkowo to nie moja bajka, ale zaintrygowany jestem dalszymi losami Nadii.



The abominable Charles Christopher w tym zestawieniu to mój faworyt. Rysunkowy i treściowy faworyt. Poznajemy tutaj, hmm, Yeti’ego? Ale takiego całkowicie dobrodusznego Yeti’ego, który szuka swojego miejsc pośród stworzeń, zamieszkujących mistyczny las. Wraz z nim dowiadujemy się, kim jest i dokąd zmierza. To bardzo fajny, przepięknie narysowany przygodowy komiks. Taki cieplutki futrzak wśród komiksów.

No właśnie, tyle tylko o treści samych komiksów (każdy może rzucić okiem na strony, gdzie są publikowane), teraz słów kilka o idei takiej publikacji. Spędzam przed komputerem lwią część każdego dnia, bo służy mi on do pracy, rozrywki i kontaktu ze światem. Jeśli chodzi o komiksy, to zdecydowanie tę część rozrywkową niemalże każdego mojego dnia spędzam z komiksem w dłoni, a nie wlepiając się w ekran. Jakoś jest mi przyjemniej przewracać strony, czuć zapach drukarni, a nie klikać i pochłaniać promieniowanie z ekranu płynące. Czasami czytam jakieś paski na stronach, ale dłuższych fabuł nie. Męczy mnie to. W ten sposób omija mnie masa ciekawych tytułów, czego dowód otrzymałem po zapoznaniu się z opisywanym dziś produktem, bo każda z tych historyjek mnie wciągnęła i każdą bym chętnie przeczytał w całości, ale… No właśnie, ale musiałbym to zrobić on-line, z czym mi nie po drodze. To wydanie książkowe kupiłem ponad miesiąc temu, przeczytałem i od tego czasu, aż do dziś, nie zajrzałem na strony internetowe żadnej z serii. I stąd moje wątpliwości, co do sensowności takiego rodzaju publikacji. Jeśli to tylko preview, odsyłający po więcej do Internetu, to nie zdał u mnie egzaminu. Jest tyle rzeczy na papierze do czytania, że fizycznie brakuje czasu na dodatkowe wyszukiwanie sobie atrakcji w sieci. Wyjątkiem może być coś naprawdę kapitalnego, ale moja reakcja po przeczytaniu tego albumiku, ograniczyła się do bycia zaintrygowanym, a nie do odczucia jakiegoś spektakularnego wow! To są fajne historie, ale nie na tyle, żeby nurkować za nimi bez pamięci w cyberprzestrzeń kosztem papierowych tytułów.

Możemy ten albumik potraktować jako katalog wystawy autorów, która odbyła się w zeszłym roku podczas festiwalu w Amadorze. Tam też i wtedy miała publikacja ta swoją premierę. I w ten sposób sprawdza się znakomicie, choć jak na katalog w takim wydaniu cena prawie 13 euro trochę odstrasza…

Jest i trzecie wyjście, za które po cichutku ściskam kciuki: że będzie kontynuacja tego tomiku na papierze. Jeśli nie, to jest to strzał w próżnię, bo myślę, że niewielu ludzi wyda pieniądze na coś, co za darmo jest dostępne w sieci. Jednak większość komiksowych czytelników to pragmatycy, a nie takie trwoniące kasę typki jak ja. Przyznaję, że kupiłem ten komiks z pełną świadomością istnienia zawartych w nim historii w Internecie, a zrobiłem tak tylko z niechęci mojej do czytania komiksów z ekranu. Dopiero później zastanowiłem się nad tymi wszystkimi rzeczami, o których napisałem powyżej… Nie mam zbyt dobrze rozwiniętego poczucia praktyczności, mam za to kolejny komiks i z każdym zakupem mniej pomysłów, gdzie to wszystko pomieścić. A ten wpis to po części moje pytanie o to, co z komiksem będzie w przyszłości? Zdawało się, że Internet i jego techniczne możliwości rzucą historyjki obrazkowe w wirtualne bytowanie, a tu nagle okazuje się, że komiks internetowy zostaje wydany na papierze (a nie jest przecież jedyny taki pRzYpAdEk, bo boli.blog również wskoczył na papier, a niedługo już w polskim tłumaczeniu Niewidzialne Światy Betteo, które w całości wisiały na blogu autora, aż do momentu podjęcia przez Taurusa decyzji o wydaniu tego komiksu w Polsce). Bądź tu mądry i powiedz, o co chodzi? Wygrywa przyzwyczajenie? Tradycja? Przekonanie o jakiejś większej wartości tego, co wydrukowane i namacalne?

qba- the impossible paper warrior

pssst! Dobra, przyznaję się: pomysł na dzisiejszy wpis sprawił, że doczytałem z netu The abominable Charles Christopher (a na tapetę komputera trafiła grafika z komiksu…), ale nie zmienia to faktu, że to właśnie pasja pisania o komiksie mnie popchnęła do tej lektury, a nie wydrukowany preview. Ten tylko zapoczątkował proces. No, ale skoro połowę dzieła dokonał, kto zaczął…

poniedziałek, 8 lutego 2010

Nasz własny pIeRwSzY pRzYpAdKoWy HoRrOrFeStIwAl

Oficjalne Horrorfestiwale wypadają bardzo różnie. Dobór materiału jest dyskusyjny, ale ktoś wybiera filmy po ich ówczesnym przejrzeniu, czyli że sam wystawia się na razy publiczności za kiepską selekcję. Zeszłoroczny „oficjalny” trafnie w sumie podsumował Łukasz na Kolorowych, wyłuskując choroby, na jakie cierpi. Z tego powodu Wasza kochana i niezbyt normalna ekipa pRzYpAdKiEm postanowiła sama sobie zorganizować w domowym zaciszu, przy trzaskającym mrozie za oknem, małą upiorną sesję. Nie mamy czarnego kota, który by mógł robić za festiwalową maskotkę. Mamy dwa, ale jeden jest rudy i raczej nie przynosi pecha, a drugi woli przesypiać przelewające się na ekranie hektolitry krwi. Chyba nie jest koneserem słabego aktorstwa i efektownych zgonów. No i jest szary, a jego imię nie budzi grozy, ale właśnie przyszedł i chyba postanowił wyrazić swoją dezaprobatę.

Organizując własny, domowy Horrorfestiwal, a robimy tak z powodu niedosytu pozostawionego przez trzecią edycję oficjalnego horrorfestiwalu, można zrobić tak samo, jak to się robi przy oficjalnych festiwalach, czyli przejrzeć masę filmów, a potem tylko te wyselekcjonowane obejrzeć, ale wtedy mija się to trochę z celem, takie podwójne oglądanie. Zatem za jedyne kryterium selekcji przyjąłem krótkie opisy na pudełkach i tytuły, a mój wysiłek w zasadzie ograniczył się do pójścia na tanie płyty w podziemiach naszego pięknego i nowoczesnego Dworca Centralnego oraz do jednej wizyty w Empiku. Koszt zakupu 10 filmów to niecałe 100 pln. Czas zaczynać.

24.01.2010- Dzień Pierwszy, w którym wszystko się zaczęło...

Zombie z Berkeley- „szaleństwo przybyło do miasta...”

q: ma swoje momenty, ale tandetni kosmici psują efekt, choć ich obecność została fajnie pomyślana. Szkoda, że przesada osiąga tu momentami poziom nieznośnego kiczu i nie wiem, czy mam się śmiać, czy płakać, bo z całą pewnością nie bać. Mimo tego te 104 minuty projekcji to nie był dla mnie czas stracony, bo zombie-ryby i kapitalna charakteryzacja zombiaków wynagradzają wszystko.

m: wędkarz prowadzący krucjatę przeciwko kosmitom i zombie? No dobra, nie było tak źle. Aktorsko trochę ten film wprawdzie leży, kosmici będący wyjaśnieniem dla wszystkiego to motyw, który zawsze prowokuje we mnie tzw. „strzelenie taktycznego facepalma”, ale trzeba przyznać, że charakteryzacja truposzy i główny bohater pozwalają wiele wybaczyć.

25.01.2010- Dzień Drugi, w którym zombie przybyły pod naszą strzechę w liczbie budzącej strach...

Zemsta żywych trupów- „Znakomity! Sprawi, że uwierzysz w zombie!”; „Cyfrowo zremasterowana wersja kultowego horroru”; „Lepszy niż Smętarz dla zwierzaków Stephena Kinga”; „Gdy zmarli powstaną...”

q: eee, to znaczy... hmmm... jak nie zobaczę, to nie uwierzę, a tutaj odczułem brak widoku sympatycznych ciał w stanie rozkładu... i nie pomogła nawet cyfrowo zremasterowana wersja, bo chyba nie w jakości problem... a kingowy smętarz to ten, tego, ciężko nie być lepszym filmem od niego, a temu się to udaje tylko o mały włos... no zmarli nie powstali... kurde bele, fajna atmosfera, upiorna muzyka, fajnie budowane napięcia, które naiwnie karze wierzyć, że zdążamy do jakiegoś punktu kulminacyjnego, a tu... nagle się film kończy. No dobrze, kończy się nawet fajnie.

m: zastanawia mnie, czy można ten film podsumować w dwóch słowach. Ok., zaryzykuję: Świetny kryminał. Mnogość wątków, ciekawe próby wyjaśnienia fenomenu „wstawania z grobu”, klimat – to wszystko naprawdę daje radę. Cóż z tego, skoro w całym półtoragodzinnym filmie horrorowe sceny są… Trzy? Cztery? Głupio przyznać, ale jestem trochę rozczarowany. Oczekiwałem bezmózgiej sieczki i efekciarskich zgonów, a dostałem film dla wyrafinowanego widza.

28 tygodni później- „nie ma ucieczki”



q: a to jest kapitalna rzecz! Bardzo podobał mi się pierwszy film z tego cyklu, 28 dni później, mimo dłużyzn i ogólnie mało horrorowatego klimatu, ale kontynuacja przebiła jedynkę pod każdym względem- trzy kapitalne sceny: otwierający film atak „zarażonych” na dom, mąż mordujący żonę i likwidacja śmigłem helikopterowym „biegaczy”. To robi wrażenie, jest masakra, krew, flaki i groza. Muszę przyznać, że ten film na mnie podziałał tak, jak powinien horror: utrzymał w napięciu, wystraszył, rozbawił w jednym momencie... Jestem pod wielkim wrażeniem, choć dostrzegam pewne nielogiczności w fabule, które na fali euforii zrzucę na karb tak zwanej „inteligencji militarnej”.

m: 28 dni później miało specyficzny, urzekający klimat. Świetne zdjęcia, genialną wręcz muzykę. A 28 tygodni później ma to wszystko w podwojonej dawce. Mocny start, dobra fabuła i klimat, po stokroć klimat! Do scen wymienionych przez q powyżej dorzuciłbym eksterminację zainfekowanych przez snajperów. Jakoś mnie to ruszyło strasznie…
Do tego warto zauważyć, że chociaż krwi jest masa, a kończyn trochę lata, nie powoduje to żadnych salw śmiechu, czy ataków obrzydzenia. Nie ma tu przesady, wszystko jest po prostu… Wiarygodne. Świetne.

26.01.2010- Dzień Trzeci, w którym bezsenność miała spłynąć na nasz dom...

Bezsenność- „nie mogę przestać zabijać...”, każdy miłośnik scen gore powinien być usatysfakcjonowany”, niesamowity pod każdym względem”, „jest tu wszystko, co u Argento najlepsze”



q: problemów ze snem po tym filmie nie miałem, choć muszę przyznać, że scena w pociągu mnie przestraszyła, a to rzadkie u mnie przy oglądaniu horrorów... Hmmm, tylko że ten film to w zasadzie nie horror, a raczej thriller. Ja chyba inaczej wyobrażam sobie gore’owe sceny. Świetna muzyka, klasycznie postępujący według schematu zabójca, ale... Momentami nieznośnie łopatologicznie podpowiada się widzowi, co będzie dalej. A kiedy umierał Max von Sydow, zrobiło mi się smutno. Grał niezwykle sympatycznego detektywa na emeryturze.

m: Max von Sydow nigdy nie grał Alfreda Pennywortha w Batmanie. Szkoda, bo by się nadał. Ale skupmy się na Bezsenności. Odnoszę wrażenie, że Włochy nigdy nie idą w parze z horrorem w czystej jego formie. Bezsenność jest filmem kapitalnym i doskonale budującym napięcie. Bardzo chciałbym napisać, że trzyma się hitchcockowej zasady „trzęsienie ziemi na początku, a potem napięcie już tylko rośnie”, ale niestety… Napięcie po naprawdę mocnym początku już nie rośnie, a film, jak zresztą zauważył qba, zmienia się w thriller. Aha, tytuł bardzo fajnie odnosi się do fabuły. Serio.

27.01.2010- Dzień Czwarty, w którym nastało lato w środku zimy.


Mroczna plaża- „horror o mistrzowskiej fabule”; „ma zadatki na horror wręcz kultowy”;

q: spodziewałem się masakrycznego szlachtowania, takiego teen slashera o surferach, a dostałem coś zupełnie innego, ale nie czuję się zawiedziony. Co prawda pierwsze pół godziny filmu to głupie dialogi nastolatków, głupie, bo słabo napisane, trochę nieudolnie, ale dalej jest lepiej. Bardzo fajne ujęcia pustej plaży, z niepokojącymi odgłosami (ścieżka dźwiękowa działa tutaj trochę na zasadzie tej z Suspirii, to znaczy buduje atmosferę niepokoju na równi z obrazem i jest stale obecna nie w tle, ale jako równoważny element całości), nagłe zmiany w nastroju i zachowaniu głównych bohaterów i tajemniczy jegomość. Dużo tu typowych klisz horrorowych, bohaterowie łamią wszelkie zasady, który pozwoliłyby im na przeżycie, widz łatwo się domyśli głównego myku, ale i tak będzie miał zabawę z niedopowiedzeniami... Mtz słusznie zauważył, że dużo w tym filmie tych niedopowiedzeń, które nie pozwalają mu popaść w banał i pozostawiają widza w zawieszeniu. Dopowiadanie sobie pewnych wątków jest bardzo przyjemne, a całość fabuły oscyluje wokół deja vu, albo przeżywania ciągle tego samego. To kolejny element, który buduje paranoiczny klimat filmu. Jestem bardzo pozytywnie zaskoczony!

m: gdybym sam nie był nastolatkiem, chętnie napisałbym, że nie cierpię nastolatków. Zwłaszcza chłopców z deskami i ich durnych panienek. Mroczna plaża miała być filmem o radosnym wyżynaniu takowych przez jakiegoś miśka rodem z Koszmaru minionego lata i szczerze powiedziawszy, nie miałbym absolutnie nic przeciwko takiej rozrywce. Cóż z tego, skoro Mroczna plaża okazała się być najbardziej, jak do tej pory, zakręconym filmem tego festiwalu? Jedna, drobna rada: przetrzymajcie pierwsze, bezdennie głupie pół godziny. Opłaci się Wam, jeśli lubicie chore wizje, flashbacki, niedopowiedzenia i wywołujący ciarki na plecach klimat. Zippo mistrz.

28.01.2010- Dzień Piąty, w którym nastała zima w środku... zimy

Hotel zła- tu nie będzie ironicznie cytowanych opisów z pudełka :-)

q: horror o snowboardzistach :-) Już wiemy, co nas czeka, jak będziemy na offroadzie i doznamy otwartego złamania nogi. Ten film był wybrany do prezentacji na pierwszym polskim horrorfestiwalu w 2007 roku. Nie byłem, nie widziałem, zobaczyłem teraz. Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem. A skoro to juz piąty dzień naszego festiwalu, to bez porównań się nie obędzie. Są nastolatkowie, ale mimo rubasznego i swojskiego poczucia humoru nie wydają mi się aż tak głupi, jak ci z Mrocznej Plaży. A i tu, i tam chodziło o ujeżdżających deski. Pytanie: skoro surferzy i snowboardziści, skoro deski, to dlaczego deska nie stała się narzędziem zbrodni? Dobra, żarty na bok. To jest fajnie skonstruowany film na zasadzie „zamknijmy grupę ludzi w opuszczonym miejscu a do towarzystwa dajmy im zabójcę”. Zabójca ma kilof. Zabija niezbyt efektownie (poza pierwszą ofiarą; cholera, znowu nie zgadłem, kto pierwszy padnie), ale potrafi napędzić stracha. Najmocniejszą stroną tego filmu są straszne żarty, które robią sobie sami snowboardziści, takie zabawy w udawanie zabójcy. To pewnie ma w horrorowej nomenklaturze jakąś fachową nazwę. Spolszczając: fejki? Świetne jest też „nie walenie w mordę” łopatologicznym wyjaśnianiem „co, kto, dlaczego i kim jest?”. Warto obejrzeć, bardzo warto.

m: ten film okazał się być mroźny. Zabawne, że z sześciu obejrzanych już pozycji, właśnie ta norweska (!) produkcja najbliższa jest klasycznemu pojęciu horroru filmowego. Mamy nastolatków i mamy kilofiarza. Nie wiem, czy istnieje jakiś bardziej klasyczny schemat, nie w tym jednak rzecz – Hotel zła utrzymany jest w mroźnym, mrocznym klimacie. Wykonany solidnie, nakręcony bardzo dobrze. Tajemnicą pozostanie dla mnie wprawdzie dorzucona chyba przez przypadek ostatnia scena, ale można to wybaczyć. Bo pierwszy zgon (shite, też nie trafiłem, kto padnie!) jest chyba jednym z najładniejszych i najsympatyczniejszych, jakie ostatnio widziałem.

29/30.01.2010- Dzień Szósty, w którym było zabawnie.

Masakra w wozie kempingowym- „ich podróż już się skończyła”; „klasyczny slasher nawiązujący do Teksańskiej masakry piłą mechaniczną”; „krwawy i odpychający slasher o nastolatkach”; „całkiem zabawny”.

q: ten ostatni komentarz jest w miarę reprezentatywny dla filmu. W miarę, bo film jest od A do Z zabawny. Uwielbiam wszelkie niedoskonałości w technicznej konstrukcji filmu, takie brudy, wynikające z niedbałości, braku umiejętności, zwykłego przeoczenia, czy też będące zamierzonymi wpadkami. Nie che mi się wyliczać błędów i nielogiczności (rzucę tylko hasłowo i raz: kamizelka i krawat kontra sama koszula), bo mam wrażenie, że twórcom chodziło o dobrą zabawę, co przełożyło się na to, że ja też dobrze się bawiłem. Bardzo fajne ujęcia sunącego po drodze kempingowca, bardzo fajna scena namiotowa mordu, bardzo śmieszny film. Nie przestraszy Was ten horror, ale ubaw będzie po pachy. Zaskakujące jest jednak to, że z małej grupy nastolatków, w klasycznym teen slasherze nie zginęli wszyscy :lol: Polecam!

m: rozczula mnie, gdy twórcy nawet nie starają się zachowywać jakichkolwiek pozorów. Już w momencie, gdy Zwariowany Benji (ang. Fucking Benji) wraz z gromadką wyruszają w podróż, wiadomo, że nie zostaniemy uraczeni ciężkim klimatem, czy budowaniem napięcia. Jest śmiech. Szczery śmiech. Wpadka za wpadką, koszmarny montaż, a do tego – przezabawne postacie! Niewiarygodne, że z grupy siedmiorga nastolatków, nadal pamiętam wszystkich (faworyt – biały Snoop). Jest dla mnie niepojęte, czemu hollywoodzkie produkcje przepełnione są nudnymi, płaskimi bohaterami, a nisko-budżetowa Masakra w wozie kempingowym błyszczy pod tym względem niczym nowiutkie ostrza w rękawicy Freddy’ego. Film trafia do mojego prywatnego Top 5 najzabawniejszych horrorów.

31.01.2010- Dzień Siódmy, dzień siódmy, nie oszukasz.

Noc Halloween- „prawdziwa gratka dla spragnionych krwi fanów horroru”; „brutalny slasher, który trzeba zobaczyć”; „tej nocy zło wróciło do domu…”

q: miejscami jakby brakuje rytmu, a dialogi brzmią jak z klasycznego dodatku „making of”, czyli dziwnie, ale, bo zawsze jest jakieś „ale”, film ma też sporo plusów: ciekawy pomysł wyjściowy (zrobienie znajomym koszmarnego kawału podczas imprezy hallowenowej), intrygujący początek (z mózgiem zgwałconej chwilę wcześniej kobiety bryzgającym widzowi w twarz), niezłego boogeymana, ciężką ścieżkę dźwiękową i sporo mocnych scen (znakomity łazienkowy fejk i również łazienkowy mord niczego nieświadomej panienki; plus sex i death metal). No i fantastyczne zakończenie. To drugie, nie to w stylu „oni zawsze wstają”, którego jakoś do końca nie potrafię wyjaśnić. Nierówny film, ale z naprawdę mocnymi scenami.

m: dużo nad tym filmem myślałem. Motyw z przebraniem mordercy w halloweenowy kostium jednego z dzieciaków jakby zbyt oklepany i mało wiarygodny, czasem ciężko określić motywy, którymi wyżej wymieniony się kieruje, bardzo nierówny poziom zgonów. Z drugiej strony mocne początek i zaskoczenie, kapitalny klimat i niektóre pomysły. A główny „zły”? Cóż, młodzież podsumowałaby go pewnie popularnym ostatnio sformułowaniem „nie wierzę w jego japę”. Luz kolo.

01.02.2010- Dzień Ósmy, w którym powodów technicznych nastąpiła przerwa…

02.02.2010- Dzień Dziewiąty, czyli dzień zamknięcia festiwalu.

Dusze- „chwyta za serce i ścina krew”; „śmierć jest tylko początkiem…”; „rewelacyjna, mocna i unikalna opowieść o duchach”

q: ech, wiedziałem, że tu nie będzie zabijania, zgadywanki „kto pierwszy zginie”, epatowania krwią i przemocą. Wiedziałem, że klimat będzie budowany stopniowo, bez pośpiechu, że będzie straszenie atmosferą, dźwiękami, tajemnicą. Wiedziałem o tym wszystkim, a mimo tego… oczekiwałem czegoś lepszego. Ten film nie wstrzelił się w dzisiejszy dzień, w mój nastrój. mtz ziewał na łóżku obok, a ja przysypiałem prawie. Wynudziłem się, chociaż połączenie pierwszej historyjki z drugą wypadło bardzo ciekawie. I jedna scena mnie zabiła: ta, w której sparaliżowana córeczka, długo oczekiwana przez rodziców, odzywa się po kilku latach milczenia i zabiera głos za poprzednie, zabite przez matkę dzieci, których ta nie chciała. Te dwa elementy to jednak zdecydowanie za mało jak na prawie 2 godziny oglądania. Ok., są jeszcze niesamowite oczy. Tylko czy te oczy mogą straszyć, proszę pana? Chyba tak, bo na tle dłużyzn mało strasznych, mogą zabłysnąć.

m: noo, tak to się kończy, jak po tygodniu oglądania filmów dla białasów, bierze się za kino azjatyckie. Zbyt strasznie to nie jest, chociaż niektóre momenty przyprawiają o gęsią skórkę – i to nie tylko te z oczami. Wszystkie historie połączone są bardzo zgrabnie (choć ostatnia pozostawia trochę niedopowiedzeń), a twist na końcu bardzo odpowiedni. Cóż z tego, skoro napięcia miejscami brak, a sceny faktycznie mocne policzyć można na palcach jednej ręki niezdarnego drwala?

Krwawe walentynki- „krwawe jest piękne”

q: chciałbym zobaczyć oryginalną wersję tego filmu, bo mam nieodparte wrażenie, że tam oprócz krwawych scen, więcej było zabawy paranoiczną atmosferą. Nie zmienia to faktu, że dzisiejsze dwa filmy ostatecznie przekonały mnie do tego, jaki typ horroru preferuję. Musi być krew, gołe cycki i tajemnica z przeszłości. Chociaż… Ten myk z głównym zabójcą trochę mnie nie przekonał. Pole do zgadywania „kto zabija?” jest dosyć zawężone, ale w zasadzie wątpliwości można mieć do końca, bo tak wykreowano postaci, że każda z nich mógłaby być „kiloferem”. Z drugiej strony, biorąc pod uwagę motywy, lepiej pasuje ten, ale znowu z trzeciej strony, to jednak horror, a zatem obcujemy z dosyć pokrętną logiką, czyli jednak to ten drugi. Mało tu zabawy z widzem, raczej więcej walenia prosto między oczy, i to kilofem. Efektowne zgony, z pomysłowym wykorzystaniem dosyć topornego narzędzia. Nie znoszę tego święta, nie obchodzę go, ale nie mam nic przeciwko filmom tego typu, które do niego nawiązują.

m: a ja, poza oryginałem, chciałbym zobaczyć ten film w 3D. Bo są w nim sceny, które dosłownie potrafią wbić kilofem w fotel. Nie podobało mi się usilne dążenie do tego, żeby koniecznie zaskoczyć widza na sam koniec. W ogóle końcówka to trochę przesadzone hołdowanie słynnej zasadzie „oni zawsze…”. Ale poza tym? Gott, jakie ten film ma zgony! Jeden lepszy od drugiego, do tego wykonane naprawdę zacnie. W którymś momencie klimat ucieka, ale szczerze? Byłem święcie przekonany, że ten film okaże się strasznym gniotem, a górnika na okładce wyśmiewałem odkąd tylko go zobaczyłem. A już sam początek przekonał mnie, że kilof i Św. Walenty to połączenie dobre.

03.02.2010- Dzień Dziesiąty, czyli rozdanie nagród w kategoriach:

NAJLEPSZY FILM

q: 28 tygodni później;

m: 28 tygodni później;

NAJLEPSZA SCENA

q: atak na dom i ucieczka ojca rodziny [w:] 28 tygodni później;

m: halucynacje przy wieczornym ognisku [w:] Mroczna plaża;

NAJ- ZGON

q: kilofem w czoło, podczas szamotaniny w kopalni, kiedy powalony na ziemię zabójca najpierw blokuje butem uderzenie odebranego mu chwilę wcześniej kilofa, a następnie odpycha tym butem kilof w taki sposób, że ten wbija się w czoło dzielnego górnika [w:] Krwawe Walentynki;

m: impreza nastolatków w tunelach kopalnianych przerwana zostaje przez pojawienie się „kilofera”; jedna z dziewczyn próbuje go powstrzymać z pomocą łopaty, dzielny morderca odbiera jej jednak narzędzie i wymierza nim cios w usta panienki; W efekcie ta zostaje przybita do słupa. Wbita łopata z kawałkiem głowy dziewczyny pozostaje na swoim miejscu, reszta ciała (od ust w dół) opada na ziemię [w:] Krwawe Walentynki;

NAJ- FEJK

q: przebrany za błazna chłopak, wchodzi do łazienki, gdzie kąpiel bierze jego dziewczyna- zasugerowano, że to zabójca, ale tak, że ciężko było nie ulec- [w:] Noc Halloween;

m: podczas zwiedzania hotelu wraz ze swoją dziewczyną, chłopak otwiera łazienkę w obskurnym pokoiku. Przerażony, cofa się pod ścianę. Nie będąc w stanie uzyskać od chłopaka żadnych wyjaśnień, dziewczyna sama zagląda do środka; Dobrą chwilę przygląda się zaniedbanemu pomieszczeniu, by nagle zostać nastraszoną przez zgrywającego się chłopaka. [w:] Hotel zła;

GRAND PRIX

q: i m: - 28 tygodni później.

qba- the impossible slashed warrior & mtz- the supersonic bloody angel

06.02.2010: pssst! mała errata: jeszcze jeden film doszedł do naszego festiwalu, bo tak się złożyło, że kończyliśmy go na snowboardowych feriach, podczas których wieczory zaplanowaliśmy zająć sobie filmami. No i zupełnym pRzYpAdKiEm w sklepie, który nawiedzaliśmy po zejściu ze stoku, znaleźliśmy…

Topór- „na początku był Jason, potem Freddy, teraz nadchodzi Victor”; „amerykański horror starej szkoły”; „najlepszy krwawy horror ostatnich dwudziestu lat”; „nowa ikona krwawego horroru

q: okej, powiedzmy, że ten film to był taki pokaz specjalny podczas naszego festiwalu, bo gdybym włączył go w oficjalną selekcję, to by mi namieszał w podsumowaniu. Właśnie skonstatowałem, że zabrakło nam filmów o wampirach wilkołakach, za to mamy drugi w tym samym gatunku: zabawny horror. Humor z Masakry w wozie kempingowym został jednak przebity efektownością zgonów. Szkoda nawet czasu na wymienianie tych scen, bo jest ich zbyt dużo. Mamy klasyczną legendę, tajemnicę z przeszłości, mroczne i odludne miejsce oraz grupę ludzi, która zostanie niechybnie zaszlachtowana. Chyba się wyćwiczyłem w schematach horrorowych, bo zgadłem, kto zginie pierwszy. Dużo śmiechu, bardzo dużo krwi i zaskakujące zakończenie. Plus hołd złożony kilku horrorikonom (m.in. Robert Englund, Tony Todd). Tylko jedna rzecz budzi moje wątpliwości- wygląd Victora…

m: ej, a ja się spodziewałem czegoś poważnego… Tak wyglądałaby Masakra w wozie kempingowym, gdyby miała wystarczający budżet. Jest przezabawnie, zgony są mistrzowskie, mrugnięcia okiem i zabawa z konwencją wspaniała. Victor Crowley to swego rodzaju połączenie Jasona i Leatherface’a – zna się na rzeczy, żyje tylko po to, by mordować. Luz kolo. Poza tym mamy Nowy Orlean i Mardi Gras, co jest wspaniałym pretekstem do pokazania rekordowej ilości odsłoniętych, kobiecych piersi – nieodzownego składnika każdego horroru amerykańskiego.