czwartek, 20 maja 2010

Za jeden kadr... pięć: za jedną planszę

Czasami zatrzymuję się w komiksie nad jakimś jednym kadrem i potem zostaje mi on w głowie na długo...

Bardzo podoba mi się w twórczości Craiga Thompsona ekshibicjonizm, dystans wobec siebie, autentyczność (na to zwrócił uwagę Bartosz Sztybor w swoim tekście Smutny Chłopiec odnosi sukces w Hiro, Kwiecień nr 6; uśmiałem się serdecznie z tytułu, bo mi się skojarzył natychmiast z publikowanym w Ziniolu Smutnym Chłopcem z Portugalii, a tak naprawdę to zupełnie inna liga przecież; heh, i jak już przy autentyczności jesteśmy, to autentycznie dziękuję Bartoszowi Sztyborowi za wskazanie mi drogi i zaprowadzenie do męskiego kibla w zawiłych korytarzach CBA- droga z giełdy do tego przybytku rozkoszy okazała się cudownie pokręcona; do niczego zdrożnego tam nie doszło, tak przy okazji), pogodzenie się z tym, że cały czas się czegoś uczymy, że zawsze czujemy niedosyt, nawet podczas cudownych podróży po egzotycznych miejscach, że czasami coś przegapiamy, a czasami coś zauważamy całkowicie pRzYpadKiEm, przy okazji, od niechcenia. Z tego powodu Dziennik Podróżny Craiga jest znakomita lekturą, w której fragmentaryczność miesza się z chwilowym zachwytem, z przyjmowaniem z pokorą tego, w wir czego zostajemy wciągnięci tylko po to, żeby za chwilę cała sytuacja nas wypluła na zewnątrz. Cała sekwencja pobytu Craiga we francuskich górach i jazdy na snowboardzie to mój ulubiony fragment Dziennika Podróżnego. Ale szczególnie miło mi się zrobiło, kiedy przewróciłem stronę i trafiłem na tę planszę:



Craig wspomina na samym końcu Dziennika, że góry do tej ilustracji zostały pożyczone z cyfrowych zdjęć à la Frédéric (przyjaciel, u którego Craig zatrzymał się podczas tourne europejskiego). Nie jest to jednak najważniejsze. Dla mnie liczy się tutaj uchwycenie kwintesencji jazdy na desce- ten moment, w którym zauważa się cudowne otoczenie zaśnieżonych gór. Jeździłem w tym sezonie całkiem sporo, ale najlepiej wspominam ostatni dzień w Korbielowie, kiedy w zasadzie zaliczyliśmy zaledwie dwa zjazdy, w tym pierwszy freeride. Przechadzka w ciszy lasu, z deskami pod pachą, żeby znaleźć ścieżkę do zjazdu. Cisza, prawie absolutna, a potem na krechę po puchu i przez nie całkiem zamarznięty potok. Pierwsza zniszczona deska. I postój z podobnym widokiem, jaki zaliczył tutaj Craig. Niby nadchodzi lato, ale już tęsknię, żeby sobie po wywrotce, czy dla odpoczynku, tak przysiąść i popodziwiać. Kto wie, gdzie.

qba- the impossible snowboard warrior

2 komentarze:

Pirat pisze...

O, jak dobrze znowu mieć internet! Znowu można przypadkiem zaglądać na przypadkiem ;-)

Tak, ostatni dzień w Korbielowie i zjazd po nieznanym i w nieznane był naprawdę fantastyczny. Głucha cisza, tonący w śniegu las, wąski nieporośnięty przesmyk, którym, mimo licznych upadków, próbowałam sunąć w dół. Cisza, w której słyszałam tylko swój szybki oddech (przedzierający się przez szalik i zapiętą pod nos kurtkę:-)) i odgłos śniegu ciętego przez deskę. Wow, te obrazy i odczucia wracają z taką siłą- bezcenne!!

tO mY: pisze...

ano dobrze mieć net ;-)jakimś cudem się wpiraciłem i też już jestem online ;-)

w zasadzie Korbielów był taki sobie przez małą ilość śniegu, ale ten jeden dzień wynagrodził wszystko ;-)