Jeszcze jest maj, a skoro maj prawie rozpoczął się na pRzYpAdKiEm muzycznie i ogólnie były różniste dyscypliny uprawiane (koszykówka, snowboard, piłka nożna), to i mniej komiksowo się zakończy, muzycznie znaczy.
Paweł M. mówił ostatnio, że ma około 35 książek na stercie w domu do czytania. Ja dawno nie sprawdzałem, ale po ostatnich zakupach bez problemu doszedłem do 30. I jeszcze kilka komiksów pokutuje od pół roku... W związku z tym obiecałem sobie, że nie będę łaził po księgarniach, bo zawsze ciężko mi nie kupić czegoś, co mnie zainteresuje. Jak pomyślałem, tak nie zrobiłem. I dobrze się stało.
W zeszły czwartek, żeby zabić martwe pół godziny (hehe, to chyba tak, jak zabijać zombiaka), polazłem do BUWu, do Libera i wyszedłem z 3 nowymi pozycjami pod pachą. Przy kasie, w oczekiwaniu aż moja karta zaskoczy, zacząłem sobie przeglądać ulotki. Wśród nich znalazłem coś czarno-białego, rozmiarów, bo ja wiem, 10x15cm? Ulotka o koncercie Ghoultown, Miguel and the Living Dead i The Fright [o, mają w logo jakieś macki] (ktoś widział gdzieś na mieście plakat o tym koncercie? Devil Drivera widać, ale tego nie uświadczyłem nigdzie!). Wow! I to akurat tego dnia, 27 maja, za jedyne 35 PLN (kilka dni wcześniej wspominałem sobie zespół, a tu nagle jak na życzenie zagrali mi koncert, przedurodzinowo :-) ale i tak dalej wierzę w pRzYpAdKi). Ghoultown odkryłem pewnie gdzieś tak z pół roku temu (albo wcześniej?), kiedy z nudów wklepałem w google’a hasło „horrorcore”. Ghoultown to nie koniecznie horrorcore, ale zdecydowanie w ich graniu jest sporo horroru. W sumie to dosyć ciężka rockowa muza, z rytmem jak na moje dyletanckie ucho country’owym, okraszona często makabrycznymi tekstami. Mają rogatą głowę za logo, ubierają się jak kowboje, grają również covery Misfitsów i wyglądają na scenie w oparach dymu i czerwonego światła jak źli mordercy z Teksasu. A żeby i o komiksie coś było, to pooglądajcie sobie ich okładki i szczególnie logo- gdzie by tego loga nie wstawić, będzie wyglądało jak dymek „Say Ghoultown!”, a może przesadzam? Z komiksowych powinowactw pozostaje jeszcze dodać, że okładki dwóch z trzech płyt, które sobie na koncercie zakupiłem („bury them deep” i „Life After Sundown”) zrobił niejaki Dan Brereton (The Nocturnals, Giantkiller, The Psycho). Jakoś biorąc do ręki te płyty podejrzewałem, że stoi za nimi rysownik komiksowy:
Sam koncert był fantastyczny. Warto posłuchać kapeli i czekać na kolejny koncert, a czekając i słuchając zajrzyjcie sobie na tego bloga- fajowe upiory, potwory, zombiaki od pana, który zaprojektował taki wzorek na koszulkę:
A jak już jesteśmy przy muzyce, to przedurodzinowo dostałem też najnowszy album Deftones. Z całego nu-metalu, to jest chyba jedyna kapela, do której wracam do dziś częściej niż raz na rok (ach, ten leniwy wokal, melodie i pomieszane riffy). Nie miałem jeszcze czasu sobie porządnie odsłuchać, ale na przykład ten utworek dobrze rokuje (wersja z tekstem, bo ta sowa mnie normalnie rozwala!).Dobrze, że po wypadku Chi Chenga Deftones grają dalej i dobrze, że nie zrobili sentymentalnej płytki poświęconej koledze.
qba- the impossible killer in texas warrior
pssst! późno było, koncert Ghoultown miał obsuwę i... pierwszy raz będąc na koncercie zasnąłem. Czekając na gwiazdę wieczoru przysiedliśmy na niezwykle wygodnej kanapie i... pierwszy raz od 15 lat spałem na koncercie :lol: Na szczęście na kowbojów się obudziliśmy ;-)
pssst!! Jakuba Jankowskiego nie było na sali podczas portugalskiego eurowizyjnego występu.
poniedziałek, 31 maja 2010
czwartek, 20 maja 2010
Za jeden kadr... pięć: za jedną planszę
Czasami zatrzymuję się w komiksie nad jakimś jednym kadrem i potem zostaje mi on w głowie na długo...
Bardzo podoba mi się w twórczości Craiga Thompsona ekshibicjonizm, dystans wobec siebie, autentyczność (na to zwrócił uwagę Bartosz Sztybor w swoim tekście Smutny Chłopiec odnosi sukces w Hiro, Kwiecień nr 6; uśmiałem się serdecznie z tytułu, bo mi się skojarzył natychmiast z publikowanym w Ziniolu Smutnym Chłopcem z Portugalii, a tak naprawdę to zupełnie inna liga przecież; heh, i jak już przy autentyczności jesteśmy, to autentycznie dziękuję Bartoszowi Sztyborowi za wskazanie mi drogi i zaprowadzenie do męskiego kibla w zawiłych korytarzach CBA- droga z giełdy do tego przybytku rozkoszy okazała się cudownie pokręcona; do niczego zdrożnego tam nie doszło, tak przy okazji), pogodzenie się z tym, że cały czas się czegoś uczymy, że zawsze czujemy niedosyt, nawet podczas cudownych podróży po egzotycznych miejscach, że czasami coś przegapiamy, a czasami coś zauważamy całkowicie pRzYpadKiEm, przy okazji, od niechcenia. Z tego powodu Dziennik Podróżny Craiga jest znakomita lekturą, w której fragmentaryczność miesza się z chwilowym zachwytem, z przyjmowaniem z pokorą tego, w wir czego zostajemy wciągnięci tylko po to, żeby za chwilę cała sytuacja nas wypluła na zewnątrz. Cała sekwencja pobytu Craiga we francuskich górach i jazdy na snowboardzie to mój ulubiony fragment Dziennika Podróżnego. Ale szczególnie miło mi się zrobiło, kiedy przewróciłem stronę i trafiłem na tę planszę:
Craig wspomina na samym końcu Dziennika, że góry do tej ilustracji zostały pożyczone z cyfrowych zdjęć à la Frédéric (przyjaciel, u którego Craig zatrzymał się podczas tourne europejskiego). Nie jest to jednak najważniejsze. Dla mnie liczy się tutaj uchwycenie kwintesencji jazdy na desce- ten moment, w którym zauważa się cudowne otoczenie zaśnieżonych gór. Jeździłem w tym sezonie całkiem sporo, ale najlepiej wspominam ostatni dzień w Korbielowie, kiedy w zasadzie zaliczyliśmy zaledwie dwa zjazdy, w tym pierwszy freeride. Przechadzka w ciszy lasu, z deskami pod pachą, żeby znaleźć ścieżkę do zjazdu. Cisza, prawie absolutna, a potem na krechę po puchu i przez nie całkiem zamarznięty potok. Pierwsza zniszczona deska. I postój z podobnym widokiem, jaki zaliczył tutaj Craig. Niby nadchodzi lato, ale już tęsknię, żeby sobie po wywrotce, czy dla odpoczynku, tak przysiąść i popodziwiać. Kto wie, gdzie.
qba- the impossible snowboard warrior
Bardzo podoba mi się w twórczości Craiga Thompsona ekshibicjonizm, dystans wobec siebie, autentyczność (na to zwrócił uwagę Bartosz Sztybor w swoim tekście Smutny Chłopiec odnosi sukces w Hiro, Kwiecień nr 6; uśmiałem się serdecznie z tytułu, bo mi się skojarzył natychmiast z publikowanym w Ziniolu Smutnym Chłopcem z Portugalii, a tak naprawdę to zupełnie inna liga przecież; heh, i jak już przy autentyczności jesteśmy, to autentycznie dziękuję Bartoszowi Sztyborowi za wskazanie mi drogi i zaprowadzenie do męskiego kibla w zawiłych korytarzach CBA- droga z giełdy do tego przybytku rozkoszy okazała się cudownie pokręcona; do niczego zdrożnego tam nie doszło, tak przy okazji), pogodzenie się z tym, że cały czas się czegoś uczymy, że zawsze czujemy niedosyt, nawet podczas cudownych podróży po egzotycznych miejscach, że czasami coś przegapiamy, a czasami coś zauważamy całkowicie pRzYpadKiEm, przy okazji, od niechcenia. Z tego powodu Dziennik Podróżny Craiga jest znakomita lekturą, w której fragmentaryczność miesza się z chwilowym zachwytem, z przyjmowaniem z pokorą tego, w wir czego zostajemy wciągnięci tylko po to, żeby za chwilę cała sytuacja nas wypluła na zewnątrz. Cała sekwencja pobytu Craiga we francuskich górach i jazdy na snowboardzie to mój ulubiony fragment Dziennika Podróżnego. Ale szczególnie miło mi się zrobiło, kiedy przewróciłem stronę i trafiłem na tę planszę:
Craig wspomina na samym końcu Dziennika, że góry do tej ilustracji zostały pożyczone z cyfrowych zdjęć à la Frédéric (przyjaciel, u którego Craig zatrzymał się podczas tourne europejskiego). Nie jest to jednak najważniejsze. Dla mnie liczy się tutaj uchwycenie kwintesencji jazdy na desce- ten moment, w którym zauważa się cudowne otoczenie zaśnieżonych gór. Jeździłem w tym sezonie całkiem sporo, ale najlepiej wspominam ostatni dzień w Korbielowie, kiedy w zasadzie zaliczyliśmy zaledwie dwa zjazdy, w tym pierwszy freeride. Przechadzka w ciszy lasu, z deskami pod pachą, żeby znaleźć ścieżkę do zjazdu. Cisza, prawie absolutna, a potem na krechę po puchu i przez nie całkiem zamarznięty potok. Pierwsza zniszczona deska. I postój z podobnym widokiem, jaki zaliczył tutaj Craig. Niby nadchodzi lato, ale już tęsknię, żeby sobie po wywrotce, czy dla odpoczynku, tak przysiąść i popodziwiać. Kto wie, gdzie.
qba- the impossible snowboard warrior
niedziela, 16 maja 2010
Talk Back_Warszawa 2010
Zbliża się mundial w RPA. Zaczynają się kampanie reklamowe przeróżne. Twarzą Pepsi został jeden z większych futbolowych oszustów w ostatnim czasie, którzy na tym mundialu wystąpią- Thierry Henry.
Reprezentacje Francji i Irlandii grały ze sobą dwumecz w barażach o miejsce na WORLD CUPie w RPA. W pierwszym spotkaniu Irlandczycy przegrali u siebie 0-1. W drugim meczu prowadzili 1-0, co oznaczało dogrywkę. W końcówce pierwszej połowy dogrywki Francuzi wykonywali rzut wolny:
Po pierwsze- był tu spalony, ale ok, sędzia sam decyduje, czy puścić akcję w tego typu przypadkach. Jego interpretacja, czy zawodnik brał udział w akcji, czy nie brał (ale bez jaj, stał dalej w polu karnym i mógł później bezpośrednio walczyć o piłkę...). Po drugie- piłkarz, który zdobył w zawodowym futbolu chyba wszystkie trofea, jakie do zdobycia były, piłkarz spełniony, postanowił bezczelnie zagrać ręką, żeby opanować piłkę i podać ją koledze z drużyny, który zdobywając bramkę niemal definitywnie przekreślił szanse ambitnych Irlandczyków na awans do mistrzostw świata (w tym momencie Irlandia miała 15 minut na odwrócenie rezultatu, aby awansować; prowadzenie 1-0 dawało Irlandczykom karne po dogrywce). A potem ten "wielki piłkarz" jeszcze bezczelniej cieszył się, będąc w pełni świadomy tego, co przed chwilą zrobił... Kolejna ręka Boga? A gdzie gra fair, promowana tak bardzo przez FIFĘ? I jakim przykładem dla dzieciaków, kopiących piłkę jest Thierry Henry? Po co komuś takiemu tego typu zachowanie? A teraz, przed zbliżającym się Mundialem, ten sam oszust staje się twarzą kampanii reklamowej i wielką, prawdopodobnie, twarzą całej imprezy... Wkurzyła mnie ta reklama i przypomniała ten skandal, który stał się udziałem reprezentacji Francji, i za który Henry powinien spalić się ze wstydu... (ok, w przedostatniej kolejce Ekstraklasy mój Lech też nie do końca się popisał... przyznaję). Idealny moment, aby na reklamach pojawiły się "dymki" komiksowe, będące realizacją pomysłu Talk Back:
Jeśli ktoś jedzie na World Cup i będzie miał pokazać Henry'emu faka, niech pokaże drugiego ode mnie. Powinno się na tego palanta gwizdać za każdym razem, kiedy będzie przy piłce.
qba- the "wasz człowiek w Hawanie" warrior
Reprezentacje Francji i Irlandii grały ze sobą dwumecz w barażach o miejsce na WORLD CUPie w RPA. W pierwszym spotkaniu Irlandczycy przegrali u siebie 0-1. W drugim meczu prowadzili 1-0, co oznaczało dogrywkę. W końcówce pierwszej połowy dogrywki Francuzi wykonywali rzut wolny:
Po pierwsze- był tu spalony, ale ok, sędzia sam decyduje, czy puścić akcję w tego typu przypadkach. Jego interpretacja, czy zawodnik brał udział w akcji, czy nie brał (ale bez jaj, stał dalej w polu karnym i mógł później bezpośrednio walczyć o piłkę...). Po drugie- piłkarz, który zdobył w zawodowym futbolu chyba wszystkie trofea, jakie do zdobycia były, piłkarz spełniony, postanowił bezczelnie zagrać ręką, żeby opanować piłkę i podać ją koledze z drużyny, który zdobywając bramkę niemal definitywnie przekreślił szanse ambitnych Irlandczyków na awans do mistrzostw świata (w tym momencie Irlandia miała 15 minut na odwrócenie rezultatu, aby awansować; prowadzenie 1-0 dawało Irlandczykom karne po dogrywce). A potem ten "wielki piłkarz" jeszcze bezczelniej cieszył się, będąc w pełni świadomy tego, co przed chwilą zrobił... Kolejna ręka Boga? A gdzie gra fair, promowana tak bardzo przez FIFĘ? I jakim przykładem dla dzieciaków, kopiących piłkę jest Thierry Henry? Po co komuś takiemu tego typu zachowanie? A teraz, przed zbliżającym się Mundialem, ten sam oszust staje się twarzą kampanii reklamowej i wielką, prawdopodobnie, twarzą całej imprezy... Wkurzyła mnie ta reklama i przypomniała ten skandal, który stał się udziałem reprezentacji Francji, i za który Henry powinien spalić się ze wstydu... (ok, w przedostatniej kolejce Ekstraklasy mój Lech też nie do końca się popisał... przyznaję). Idealny moment, aby na reklamach pojawiły się "dymki" komiksowe, będące realizacją pomysłu Talk Back:
Jeśli ktoś jedzie na World Cup i będzie miał pokazać Henry'emu faka, niech pokaże drugiego ode mnie. Powinno się na tego palanta gwizdać za każdym razem, kiedy będzie przy piłce.
qba- the "wasz człowiek w Hawanie" warrior
niedziela, 9 maja 2010
...jednym zdaniem/jednym słowem, czyli jedną sentencją
Batman - Co się stało z Zamaskowanym Krzyżowcem?: w sumie albo nic takiego, albo Baiman;
Boska Tragedia: czytaj polskie, będziesz duży;
Dziennik Podróżny: szczerość, nie radość;
Cyrk. Bum! tarara: klawe :-)
Karton #3: nie wchodź mi na karton!;
Komiksowy Przewodnik po Warszawie: cudze zwiedzacie, swego nie doceniacie;
Leviathan: każdy Leviathan znajdzie swojego amatora;
Likwidator – zbawienne interwencje: jeszcze czekam...;
Lucyfer #5: za mało siarki w siarce;
Niczego nie dotykać: nie ma jak w domu;
Mafalda:: prawdziwej Mafaldy i igrzysk!;
Nokturno #1: hejvi metal w wersji soft;
Rany Wylotowe: bałem się bardzo, że zgadłem zakończenie, ale zostałem cholernie pozytywnie zaskoczony tymże, jak i całym komiksem;
Rewolucje - Dwa Dni/Two Days: co dwa dni, to nie jeden;
W Sąsiednich Kadrach - Polacy i Czesi o Sobie w Komiksie: „szukać” podobno znaczy w sąsiednich kadrach „pieprzyć”, a zatem kto szuka nie błądzi :lol;
Ziniol #7: szczęśliwa siódemka;
Żegnaj, Chunky Rice: "stuk" to nie "clunk".
qba- the "miesiąc kwiecień metzena się skończył" warrior
środa, 5 maja 2010
"Nieeeee, kurwa nieeee!!!"
Wczoraj w kompletnie popierdolonym klubie Hard Rock Cafe odbył się absolutnie kapitalny koncert Proletaryatu. Od płyty Zuum Proletaryat nagrywa coraz gorsze albumy, ale forma koncertowa- "na kolana chamy!". Siła wokalu Oleya powala. Nawet te nowsze utwory na żywo brzmią potężnie. Pamiętam ich koncert w Proximie, dawno temu. Publiczność wtedy nie dopisała, bawiło się w pogo może 5 osób. I co na to grupa? Dała w pełni profesjonalny, świetny koncert. Między innymi za to mam dla nich ogromny szacunek. Warto było wczoraj tego posłuchać i... popogować.
No i w tym problem. Razem z bratem nie daliśmy rady stać w miejscu, więc zrobiło się pogowe zamieszanie pod sceną. I co na to ochrona klubu? Przyszli i nas spionowali, że trzeba spokojnie stać (sic!). Na rockowym koncercie (sic!). Stać spokojnie. Najlepiej nie ruszać żadnym członkiem. Nie śpiewać z zespołem. Stać i słuchać. Nie staliśmy spokojnie. Przy kolejnych hitach razem z małą grupką ludzi dalej bawiliśmy się tak, jak się bawią ludzie na koncertach rockowych. To nie było agresywne pogo. Dżizas, na koncertach HC jest czasami taka masakra, że wczorajsze zachowanie wyglądało jak dziecinna zabawa! Problem w tym, że ktoś z obsługi klubu nie usunął spod sceny stolika. Dwa metry od sceny stał stolik, zastawiony kuflami. Pustymi, z resztkami piwa. No i ktoś na ten stolik wpadł, podobno, bo ja tego nawet nie widziałem. No i jako że to JA podpadłem już raz wcześniej, tym razem zostałem z klubu wywalony, dla przykładu chyba, choć za cholerę nie wiem co to miał być za przykład. Że na koncercie rockowym nie można się pobawić? Czy to ja jestem odpowiedzialny za to, że pod sceną stał stolik? Czy może jakiś bałwan z obsługi klubu, do którego obowiązków należy usunięcie obiektów stanowiących potencjalne zagrożenie w takim miejscu? Czy obsługa tego pierdolonego lokalu widziała kiedyś, jak zachowuje się rockowa publiczność na koncertach? Czy może jest tylko rockowym barem z nazwy?
I jeszcze kurwa mi mówią potem, że "masz poczekać, aż menedżer zdecyduje, czy możesz wrócić, czy nie". Co to ma kurwa być? To jest idea rocka dla właścicieli lokalu? Koncert, na którym nie można bawić się tak, jak muzyka poniesie? Ktoś pod sceną potem stwierdził, że "dostałem karę 2óch minut" :lol: A gdyby te chujki, które mnie z klubu wywaliły, i przez których straciłem jakieś 3-4 piosenki z koncertu, za który tym samym chujkom zapłaciłem (całe szczęście, że i zespołowi pośrednio, uff) chciały wiedzieć, to na koncert, dzięki bratu wszedłem ponownie. I do końca bawiłem się zajebiście.
Tytuł posta nawiązuje do przeróbki utworu "La cucaracha", którym Proletaryat koncert zamknął. Niech będzie odpowiedzią na pytania "czy jeszcze kiedyś pójdę się bawić do tej chujowej klubokawiarni?" i "czy to jest kurwa klub rockowy?". Chuj z wami, panowie menedżerowie i ochroniarze.
qba- the impossible wqrviony warrior
pssst! a dzisiaj wyrzuciłem do zsypu na smieci telefon komórkowy, z 14 piętra... Dziękuję serdecznie panu ochroniarzowi z bloku przy Pereca 2, który poszedł tego telefonu ze mną szukać. Znaleźlismy. Nie działa, ale przynajmniej kartę ocaliłem :-)
sobota, 1 maja 2010
Komiksowa Warszawa: Epizod I
Piątek
Mecz w kosza. Głównie na zdjęciach i filmikach. Podobno zdobyłem cztery punkty. Faulowałem chyba ze 20 razy, co by starczyło, żeby mnie wykluczyć z 4 spotkań. Ciekawie było sobie pograć w kosza, spotkać się z kostką Timofa (mi to wyglądało na ruchomą zasłonę) i nabić mu siniaka na łapie (byłem przekonany, że trafiłem w piłkę) :lol: Fajnie dwa razy przy rzutach trafiłem w niski strop. Mam nadzieję, mimo moich koszykarskich ułomności (ale będę trenował!), dostać powołanie za rok :-)
Uwaga na oczy! Fatalnej jakości "trójka" Szymona H.
Fajnie u Olgi Wróbel do poczytania, nie tylko o meczu.
Sobota
O, to sobie pogadałem z kilkoma ludźmi. Dobrze wiedzieć, co u nich słychać. Poprowadziłem spotkanie z Mateuszem Skutnikiem (pytania były ustawione!), które mam nadzieję dostarczyło publiczności satysfakcji. Ciężko w dobie Internetu i obecności autorów na blogach, twitterach etc. zadać im pytania o coś, czego by publiczność już nie wyczytała. Byłem też na spotkaniu z Ziniolem, Kolektywem i Kartonem. I szybko zniknąłem, bo głód mnie wywiał na obiad, a potem było Grand Prix żużlowe w Lesznie.
"Moment" festiwalu: historyczne, pierwsze spotkanie na żywo całej redakcji Ziniola w jednym miejscu. "Trzeba ogarnąć komiksy, trzeba ogarnąć teksty"- zaczął timof i... poszedł. Trwało to wszystko około minuty. Chwili historycznej na zdjęciu chyba nikt nie uwiecznił...
Dominik o Festiwalu słowem i zdjęciem (m.in. ze spotkania z Mateuszem Skutnikiem).
Niedziela
W niedzielę kustoszowałem na wystawie komiksu belgijskiego przez dwie godziny, co pozwoliło mi obejrzeć wystawę dokładnie, przeczytać Komiksowy Przewodnik po Warszawie i prawie połowę Almost Silent Jasona (Tell me something mnie rozbił). Były Smerfy
... i była ta plansza, od której nie mogłem się oderwać przez dłuższą chwilę:
I filmik sobie nakręciłem:
Sporo przypadkowych ludzi wpadało na wystawę z racji miejsca i odbywającej się w tym przybytku jakiejś przedziwnej giełdy. To dobrze, bo może w kimś nowym zaskoczy komiks. Może zostanie wyhodowany jakiś nowy fan? Wyjście z komiksami na miasto poprzez wystawy to dobry pomysł, ale... Kartonowa wystawa w Loreleil w tygodniu oznacza wchodzenie ludziom w kawę, czy co tam akurat pochłaniają. Plusem jest, że ci klienci mają kontakt z komiksem, minusem, że taka wystawa działa tylko jako dekoracja, a nie pełnoprawna ekspozycja. Dla lubiących komiksowe wystawy, albo hardcore’owym fanom wystaw, pozostaje niedosyt. Kustosz Chmielewski, którego zmieniałem na szychcie belgijskiej, mówił, że wystawa Stefańca jest jeszcze gorzej zlokalizowana i mało widoczna. Szkoda, że te wszystkie przybytki, po których ekspozycje w ramach FKW się rozpierzchły, nie dysponują osobnymi przestrzeniami na wystawy.
I jeszcze zdążyłem na spotkanie niedzielne z wydawcami, ale w przedziwny sposób w moim urządzeniu rejestrującym karta się zapchała... więc nagrania tylko tyle, jak migawka z wiadomości, ale można sobie zobaczyć, gdzie się to wszystko odbywało i jak:
Fajnie, że spotkania na siebie nie nachodziły, fajne miejsce (CBA), świetnie, że Festiwal miał swoją oficjalna publikację. Dużo plusów. O minusach nie ma sensu pisać tutaj, lepiej rzeczowo w dyskusjach w gronie stowarzyszeniowym. W przyszłym roku mam nadzieję pomóc przy imprezie więcej, niż w tym. Status członka Stowarzyszenia zobowiązuje.
qba- the impossible festive warrior
Subskrybuj:
Posty (Atom)