piątek, 20 sierpnia 2010

B’ham Special #4: where is my american splendor?

Wakacje na Wyspach, choć krótkie, mają swoje plusy. Jednym z większych jest ten, że udało mi się wrócić do blogowania. Mniej pracy (tak, nawet na wakacjach jest praca...), więcej relaksu i komiksowy raj na wyciągnięcie ręki...

...tylko co wybrać z przepastnych półek?

Czasami bardzo denerwuje mnie tłumek filmowych neofitów, którzy podniecają się filmem opartym na komiksie/książce, o którym/której nie mają zielonego pojęcia (chodzi mi o tych bałwanów, którzy robią to w głupi, bezkrytyczny, sposób, zachowując przy tym kamienną twarz znawcy wszechpotężnego i wszechwiedzącego), ale muszę przyznać, że i ja czasami do tego tłumku nieświadomego należę (i komuś podobnemu do mnie tak samo gram na nerwach). Tak było z obrazem American Splendor, który wprowadził mnie w świat Hervey’a Pekara. Jasne, słyszałem zarówno to nazwisko, jak i o samym komiksie przed filmem, ale nie czytałem. Harveya poznałem właśnie w obrazie Shari’ego Springera Bermana i Roberta Pulcini’ego. Uważam, że kino w propagowaniu tytułu komiksowego może być bardzo pomocne, ale prawda jest taka, że potrafi zaszkodzić w równym stopniu co pomóc. W tym wypadku film naprowadził mnie najpierw na wspaniałą muzykę, a potem zakodowałem w głowie, że trzeba American Splendor wpisać na listę rzeczy do kupienia. Kolejka na tej liście jest bardzo ruchoma, a znakomicie do skreślania na niej kolejnych pozycji nadają się wakacje zagraniczne, podczas których nie potrafię ominąć sklepów komiksowych. Budżet miałem tym razem bardzo ograniczony, więc długo zastanawiałem się, co wybrać... No i to American Splendor doczekał się:



Best of American Splendor (Ballantine Books, New York 2005)

Jest to zbiór prac Harveya, w zamyśle najlepszych, ale tego akurat nie mogę stwierdzić, bo nie mam żadnego porównania. Są to dłuższe i krótsze formy, z lat dziewięćdziesiątych, narysowane przez różnych artystów, wśród których ja wyróżniłbym zdecydowanie Joe Sacco (kreska typowa dla jego prac), Deana Haspiela (który przerysowuje świat bardziej cartoonowo, niż się spodziewałem, że może to mieć miejsce w American Splendor) i Franka Stacka (to zdecydowanie mój faworyt- pozornie niedbale, czasami na granicy czytelności, ale jego szarpana kreska idealnie oddaje nastrój).

Nie przystępowałem do tej lektury z czystym kontem, nie wiedząc co mnie czeka. Wiedziałem, czego się spodziewać i nie zawiodłem się ani trochę. Wersja filmowa bardzo jednak wpłynęła na mój sposób czytania. Po pierwsze, przy każdej historyjce szukałem odniesienia do tego, jak dana kwestia została przedstawiona na ekranie. To działo się samo z siebie, taki odruch. Po drugie, każda postać sfilmowana, pojawiająca się w tym zbiorku, przemawiała w mojej głowie głosem aktora, który się w nią wcielił. Dodało to takiego niezwykle efektownego i umilającego lekturę wymiaru, którego udało mi się doświadczyć wcześniej przy lekturze komiksu Shrek, kiedy to bohaterowie gadali w mojej głowie dokładnie tak, jak zatrudnieni do dubbingu aktorzy. Te dwa elementy sprawiły mi ogromną przyjemność, niejako naddając książce kolejnych, nie żeby sama w sobie miała ich za mało (!), walorów.

Zastanawiałem się też, dlaczego czytanie o tych życiowych zdarzeniach jest tak wciągające?

Przede wszystkim poprzez głównego bohatera, którego można nie polubić (moja Kasia na podstawie wersji filmowej go nie polubiła, a ja bardzo!), ale wiarygodność, którą osiąga jest ciężka, niemożliwa do odparcia. Można go traktować jako ekscentryka, świra, ciekawy eksponat, ergo, ustawiać się w opozycji, obserwować z zewnątrz. Można też identyfikować się z nim, wchodzić w jego skórę, być nim, mówić za każdym razem: cholera, ja mam tak samo! Mi bliższa jest ta druga opcja, choć sądzę, że jednak większość ludzi określiłaby swój stosunek do Harveya jako wypadkową tych dwóch opcji. Jeśli uznamy je za ekstrema, jeśli nasz wykres zacznie się od pierwszej opcji, a skończy na drugiej, to mi bliżej do tego drugiego punktu. Wydaje mi się jednak, że najważniejsze jest to, że nikt, kto Harvey’a pozna, nie znajdzie się poza tym wykresem, nie przekroczy żadnego z punktów, czyli nie będzie obojętny wobec jego dzieła... życia. Harvey jest swoim komiksem, chociaż tak wielu w jego świecie ludzi, którzy ten komiks tworzą.

Komiks wciąga, bo mimo pisania o zwykłym życiu, nie staje się prawie nigdy monotonny jako całość. Może dziać się tak przez częste zmiany rysowników, z których każdy inaczej portretuje Harvey’a (doskonale jest to oddane w filmie, kiedy Joyce, przed pierwszym spotkaniem z Harvey’em, przywołuje w pamięci jego wersje rysunkowe z różnych etapów pisania komiksu American Splendor), może tak być z powodu zróżnicowania formy komiksu (jednoplanszówki, kilkuplanszówki, dłuższe historie), a zdecydowanie jest tak z powodu złotych myśli, wypowiadanych przez różne postaci. One wręcz nakazują zatrzymać się i pomyśleć, a potem zapisać jako motto do wykorzystania w jakimś artykule, wpisie blogowym etc. Nie ma w tym zbiorku mojego ulubionego ‘man, average is dumb’, ale za to są takie perełki jak ‘That’s not rational, but that’s the way I think- failure is a sure thing’ (bo tak wychodzi Harvey’owi z jego pesymistycznego nastawienia), czy ‘I’ve led a very self-centered life, and now I’m learning to become a human being. This is not a cliché, Harvey. This is heavy shit’ (tego nie mówi Harvey oczywiście, ale myślę że po części są to słowa przez niego ułożone, no bo kto ma tak doskonałą pamięć, żeby przywołać po czasie dokładną wypowiedź znajomego?).

Jest też jeszcze przerażająca konstatacja, że każda rzecz, dająca na początku cholernego kopa do działania i masę satysfakcji, z czasem nie wystarcza i zaczynamy szukać mocniejszych wrażeń, zaczynamy inaczej zaspokajać swoją, powiedzmy, próżność. Te rzeczy szybko się zużywają, zwłaszcza w oczach pesymistów, a to może prowadzić do depresji. Harvey niezadowolony z bycia tylko urzędnikiem, zaczyna pisać recenzje płyt. Za mało. Zaczyna pisać komiks. Za mało. Chce filmu na podstawie komiksu. Za mało. Ale tych wszystkich „za mało” jest w końcu w jego życiu bardzo dużo. I chyba wystarczająco dużo, sądząc po tym, że w życiu tego wiecznego fatalisty, same rysują się też bardzo wesołe opowieści. A które są najlepsze? Ja najbardziej polubiłem Breakfest at Billy’s, Peeling and eating a tangerine (and disposing of the seeds), A step out... of the nest, Unplumbed depths, Transatlantic comics (majstersztyk! Harvey prawie nigdy nie tworzy oczywistych paraleli w swoich historiach i w tej, wbrew pozorom również tego nie zrobił, ale list autystycznego rysownika komiksów z Wysp zawiera masę wskazówek, jak można czytać Harvey’a w kontekście kontaktów międzyludzkich), Inky Dies (bardzo smutna opowieść o kocie...), Snake, Bat (świetny First Perspective Comic), The holy Roman Empire was neither holy nor roman nor an empire, Why don’t they let us out?, Flight to Chicago, Windfall gained (fantastyczna sekwencja jazdy po zaśnieżonej drodze), Candor (zabójcza puenta), Cell phone (czyli H.P. w swiecie techniki), The worst possible job... Dużo tego, prawda? Ano dużo. Czyli, że ten best of musi być wart zakupienia! Ain’t that peculiar?

qba- the impossible west midlands warrior

pssst! American

pssst!! Splendor

pssst!!! wow!

pssst!!!! ...mam teraz też i komiks!

Brak komentarzy: