sobota, 30 października 2010
Nuta na dziś: po wczorajszym koncercie... Marky Ramone's Blitzkrieg/The Cuffs/November
pssst: tego akurat nie grali, ale co tam ;-)
qba- the pet sematary warrior
niedziela, 24 października 2010
B’ham Special #5: Bernet (edited by Manuel Auad)
„Wakacje na Wyspach, choć krótkie, mają swoje plusy. Jednym z większych jest ten, że udało mi się wrócić do blogowania. Mniej pracy (tak, nawet na wakacjach jest praca...), więcej relaksu i komiksowy raj na wyciągnięcie ręki...”- ten wstępniak to już wspomnienie, ale pozostało jeszcze kilka rzeczy, które w tej „kolumnie” mam do opisania. Nie ma to jak wakacje, po których zostaje tyle śladów ;-)
Jeszcze dwa lata temu na nazwisko Bernet zareagowałbym zdziwieniem. Że robi komiksy? Hiszpan? Hmmm, słodka niewiedza przełamana została oczywiście zleceniem na Torpedo, a potem z ciekawości trochę pogrzebałem i... spokojnie dalej zajmowałem się tłumaczeniem komiksu.
Zachwycił mnie u Berneta rysunek- mówi się, że klasyczny, że w starym stylu etc. Może i tak, ale przyznam, że nie pamiętam momentu, w którym wydałby mi się ten rysunek przestarzały. Zbyt górnolotnie brzmi stwierdzenie, że „jest ponadczasowy”, ale już zwykłe „broni się po latach”, wydaje mi się jak najbardziej na miejscu. Właśnie na takich artystów, których styl się nie starzeje, czekają albumy, podsumowujące ich działalność. I Bernet się doczekał. W swoich poszukiwaniach internetowych nie natrafiłem wcześniej na informację o tym, ale już szperając w sierpniu w sklepie Nostalgia&Comics stanąłem z rzeczonym albumem twarzą w twarz. Album przyjechał dopiero we wrześniu, na zamówienie, a został przeczytany i obejrzany całkiem niedawno.
Album przygotowany przez Manuela Auada dzięki swojej przemyślanej strukturze znakomicie sprawdza się jako wizytówka rysownika. Przekrojowa prezentacja prac autora (dłuższe i krótsze fragmenty komiksów, które dają wgląd w różnorodność światów przez Berneta narysowanych), rozdzielające tę prezentację teksty przyjaciół i wielbicieli talentu Berneta (tutaj poziom jest różny) plus galeria Bernet’s Beauties (czyli tego, z czego rysowania autor dał się poznać z jak najlepszej strony- ślicznotki), wprowadzenie Willa Eisnera i wstęp Joe Kuberta- te elementy składają się na album.
Można tę książkę traktować jako komiks, jako prezentację prac hiszpańskiego rysownika. Styl rysunku zasadniczo się nie zmienia, zmieniają się za to diametralnie opowiadane przez rysownika historie do scenariuszy innych autorów. Abuliego znamy. A Antoniego Segurę, scenarzystę w Krakenie, być może po polsku przeczytamy już w przyszłym roku. Ich wspólne dzieło poznałem akurat w całości przed lekturą tego albumu i seria ta robi wrażenie. To takie dosyć mroczne s-f o specjalnym oddziale policji, który patroluje... kanały. Niespodziewanie rozległa to sieć kanałów, więc i miejsca na przygody przeróżne mnóstwo. Jest trochę humoru, który bardzo odlegle musi kojarzyć się z Abulim, jest trochę golizny, którą w scenariusz Bernetowi chyba specjalnie kolejni pisarze wrzucają, ale przede wszystkim jest brutalnie i mrocznie.
Jest też w albumie trochę o westernowych wystrzałach Berneta. Kowboje autora Torpedo wyglądają podle, ale w tematach westernowych ze szkoły hiszpańskiej ja polecam innego autora- Victor de la Fuente i jego Sunday. Jeśli my zachwycamy się rysunkiem Berneta, to de la Fuente powinniśmy składać hołd. Poziomem realizmu i klasycznej kreski de la Fuente bije Berneta na głowę!
Paradoksalnie słabiej wypada Bernet w typowo erotycznym tytule, Clara de la Noche. Być może dlatego, że jest to rzecz bardziej karykaturalna? Zdecydowanie lepiej by było zobaczyć komiks erotyczny „maźnięty” przez Berneta w ramach rysunku realistycznego.
Mnie jeszcze z innej beczki niszczy taki wampiryczny obrazek z komiksu zrobionego w duecie z Trillo:
A mimo tej różnorodności i tak najwięcej miejsca w albumie poświęcono serii Torpedo 1936 :-) Podobnie jak w pRzYpAdKu pozostałych fragmentów komiksów, tak i Torpedo pojawia się tłumaczeniu angielskim. Zwraca uwagę w tym tłumaczeniu to, że z pewnych, w zasadzie z większości, gierek słownych w wersji angielskiej zrezygnowano. W polskim przekładzie staraliśmy się zachować tyle, ile się dało. A kiedy się nie dało, to przenosiliśmy je w inne miejsca w tekście. Czasami tekst polski aż prowokował do tego.
Cieszy w tym albumie przekrojowość i różnorodność. Irytują niektóre teksty, jakby żywcem wyjęte z różnych amerykańskich wstępów do komiksów, w których odbywa się całkowicie niemerytoryczne pianie z zachwytu. Na szczęście w Bernet są te peany w mniejszości. Cieszy to, że album nie jest zwykłym "kurzozbieraczem" do przekartkowania. Kot Mikan też czytał i również poleca:
qba- te impossible breakfast warrior
Jeszcze dwa lata temu na nazwisko Bernet zareagowałbym zdziwieniem. Że robi komiksy? Hiszpan? Hmmm, słodka niewiedza przełamana została oczywiście zleceniem na Torpedo, a potem z ciekawości trochę pogrzebałem i... spokojnie dalej zajmowałem się tłumaczeniem komiksu.
Zachwycił mnie u Berneta rysunek- mówi się, że klasyczny, że w starym stylu etc. Może i tak, ale przyznam, że nie pamiętam momentu, w którym wydałby mi się ten rysunek przestarzały. Zbyt górnolotnie brzmi stwierdzenie, że „jest ponadczasowy”, ale już zwykłe „broni się po latach”, wydaje mi się jak najbardziej na miejscu. Właśnie na takich artystów, których styl się nie starzeje, czekają albumy, podsumowujące ich działalność. I Bernet się doczekał. W swoich poszukiwaniach internetowych nie natrafiłem wcześniej na informację o tym, ale już szperając w sierpniu w sklepie Nostalgia&Comics stanąłem z rzeczonym albumem twarzą w twarz. Album przyjechał dopiero we wrześniu, na zamówienie, a został przeczytany i obejrzany całkiem niedawno.
Album przygotowany przez Manuela Auada dzięki swojej przemyślanej strukturze znakomicie sprawdza się jako wizytówka rysownika. Przekrojowa prezentacja prac autora (dłuższe i krótsze fragmenty komiksów, które dają wgląd w różnorodność światów przez Berneta narysowanych), rozdzielające tę prezentację teksty przyjaciół i wielbicieli talentu Berneta (tutaj poziom jest różny) plus galeria Bernet’s Beauties (czyli tego, z czego rysowania autor dał się poznać z jak najlepszej strony- ślicznotki), wprowadzenie Willa Eisnera i wstęp Joe Kuberta- te elementy składają się na album.
Można tę książkę traktować jako komiks, jako prezentację prac hiszpańskiego rysownika. Styl rysunku zasadniczo się nie zmienia, zmieniają się za to diametralnie opowiadane przez rysownika historie do scenariuszy innych autorów. Abuliego znamy. A Antoniego Segurę, scenarzystę w Krakenie, być może po polsku przeczytamy już w przyszłym roku. Ich wspólne dzieło poznałem akurat w całości przed lekturą tego albumu i seria ta robi wrażenie. To takie dosyć mroczne s-f o specjalnym oddziale policji, który patroluje... kanały. Niespodziewanie rozległa to sieć kanałów, więc i miejsca na przygody przeróżne mnóstwo. Jest trochę humoru, który bardzo odlegle musi kojarzyć się z Abulim, jest trochę golizny, którą w scenariusz Bernetowi chyba specjalnie kolejni pisarze wrzucają, ale przede wszystkim jest brutalnie i mrocznie.
Jest też w albumie trochę o westernowych wystrzałach Berneta. Kowboje autora Torpedo wyglądają podle, ale w tematach westernowych ze szkoły hiszpańskiej ja polecam innego autora- Victor de la Fuente i jego Sunday. Jeśli my zachwycamy się rysunkiem Berneta, to de la Fuente powinniśmy składać hołd. Poziomem realizmu i klasycznej kreski de la Fuente bije Berneta na głowę!
Paradoksalnie słabiej wypada Bernet w typowo erotycznym tytule, Clara de la Noche. Być może dlatego, że jest to rzecz bardziej karykaturalna? Zdecydowanie lepiej by było zobaczyć komiks erotyczny „maźnięty” przez Berneta w ramach rysunku realistycznego.
Mnie jeszcze z innej beczki niszczy taki wampiryczny obrazek z komiksu zrobionego w duecie z Trillo:
A mimo tej różnorodności i tak najwięcej miejsca w albumie poświęcono serii Torpedo 1936 :-) Podobnie jak w pRzYpAdKu pozostałych fragmentów komiksów, tak i Torpedo pojawia się tłumaczeniu angielskim. Zwraca uwagę w tym tłumaczeniu to, że z pewnych, w zasadzie z większości, gierek słownych w wersji angielskiej zrezygnowano. W polskim przekładzie staraliśmy się zachować tyle, ile się dało. A kiedy się nie dało, to przenosiliśmy je w inne miejsca w tekście. Czasami tekst polski aż prowokował do tego.
Cieszy w tym albumie przekrojowość i różnorodność. Irytują niektóre teksty, jakby żywcem wyjęte z różnych amerykańskich wstępów do komiksów, w których odbywa się całkowicie niemerytoryczne pianie z zachwytu. Na szczęście w Bernet są te peany w mniejszości. Cieszy to, że album nie jest zwykłym "kurzozbieraczem" do przekartkowania. Kot Mikan też czytał i również poleca:
qba- te impossible breakfast warrior
poniedziałek, 18 października 2010
Za jeden kadr...sześć: skończyły nam się babcie
piątek, 15 października 2010
Nuta na dziś- po wczorajszym koncercie SOIA/Madball/Crushing Gaspars
Kiedy SOIA schodzili wczoraj ze sceny było około 23. Pomyślałem, że za szybko skończyli, że koncert był za krótki. Dopiero potem stwierdziłem, że przecież w Polsce bywają dosyć często, sam miałem okazję widzieć ich tutaj w akcji 3 razy (plus raz w Portugalii), więc nie jest konieczne z ich strony grzmocenie przez dwie godziny. Zresztą, kto by to wytrzymał przy takiej intensywności? Zżymałem się bardzo często na to, że zagraniczne kapele grają w Polsce od wielkiego dzwonu (teraz już to wygląda trochę inaczej, niż kiedy zaczynałem chodzić na koncerty) i traktują nasz kraj jak "swój", w tym sensie, że grają krótkie koncerty, ale podczas gdy u siebie występują często, u nas raz na kilka lat. Taki Korn do Polski przyjechał pierwszy raz przy okazji wydania czwartego (!) studyjnego albumu. Zawsze od zagranicznej gwiazdy oczekiwało się długiego gigu, bo oczekiwanie na kolejny miało trwać i trwać. Wczoraj była okazja posłuchania i obejrzenia w akcji i Madballa, i SOIA. Zagrali klasycznie, intensywnie i tyle, ile koncert jednej kapeli HC powinien trwać- godzinka i dobranoc. Mi wystarczyło, żeby być po koncercie zadowolonym. Dla postronnych oglądanie takiego występu musi być ścianą niezrozumiałego hałasu. Znając w większości teksty piosenek SOIA, czasami nie wiedziałem, "co jest grane?".
Co ja jeszcze mogę tutaj napisać? Poznałem wczoraj takiej zakamarki Łodzi, że komiksiarz by ich nie narysował ;-) Humor miałem podły, ale muzyka mnie podniosła. Mimo wszystkich problemów rodzinnych, wstałem dziś rano dobrze, z takim uczuciem siły, jeśli wiecie o co chodzi.
qba- the impossible puzzled warrior
środa, 6 października 2010
MFK 2010
06.10.2010
Hej, teraz wypiłem sobie, a w Łodzi byłem. Słów kilka ze zdjęciami leci w sieć, choć lepszej relacji niż ta, nigdzie nie znajdziecie ;-)
01.10.2010
Zaczęło się... niefortunnie. Napiszę tak: nie zazdroszczę nikomu sukcesów, gratuluję, kiwam głową z uznaniem; moja krytyka nigdy nie bierze się z czystej złośliwości i wszechpolskiej chęci dokopania komukolwiek, ale rozczarowałem się srodze postawą uczestników tegorocznego City Stories.
Tłumaczyłem album w obie strony, dorobiłem sobie, miałem mieć okazję potłumaczyć spotkanie projektowe i zarobić jeszcze trochę. Ta praca tłumaczeniowa uzasadniała zaproszenie mnie do Łodzi, zakwaterowanie w hotelu trzygwiazdkowym ze śniadaniem, darmową wejściówkę na teren festiwalowy, wiecie, całą otoczkę. Głupio mi, bo spotkanie nie doszło do skutku, głównie ze względu na poranną niedyspozycję gwiazd komiksu polskiego, a ja z pobytu w Łodzi na koszt organizatorów przecież korzystałem. Tłumaczenie to dla mnie praca, o tyle pln-ów za tłumaczenie spotkania z autorami, którego nie było, jestem w tył zawodowo. Czy moje myślenie w kategoriach finansowych jest małostkowe? Nie wydaje mi się, zarabianie pieniędzy nigdy nie wydawało mi się małostkowe. Łatwo być gwiazdą podczas gali, kiedy odbiera się nagrody. Wtedy mało kto na sali wie o kulisach poranka. Warto jednak wziąć pod uwagę tak prosty fakt, że czyjaś nieobecność uderza w wielu ludzi: w organizatorów, na których skupi się krytyka, w prowadzącego spotkanie, w tłumacza spotkania (finansowo), a przede wszystkim w publiczność, jak nieliczna ona by się nie okazała (wzorem profesjonalizmu jest dla mnie w tym względzie pabianicki Proletaryat, który gra koncerty zawsze na maksa, bez względu na frekwencję; no i są to ludzie dorośli, którzy potrafią pić alkohol). Tak, mogę sobie popisać, a i tak cool autor sobie to obróci w żart, podobnie jak uczyni część jego czirliderek ze środowiska.
Jasne, ja się tym wszystkim za bardzo przejmuję, zawsze przed publicznymi tłumaczeniami się stresuję, tym razem też tak było. To właśnie te nerwy powodują, że w zawodzie tłumacza ustnego (symultanicznego i konsekutywnego) pracuje się relatywnie krótko- za duży stres, który kumuluje się na przestrzeni lat. Tylko że o tym niektórzy nie myślą i nie przejmują się. Bo są luzakami i „czyjaś” praca mało ich obchodzi. Należą się bęcki, które do fotografii zaimprowizował Timof.
Druga strona City Stories, portugalska, też była raczej sobotniego poranka zmęczona i mało zainteresowana rozmową. To dziwne, pierwszy raz spotkałem Portugalczyków, którzy mieli gdzieś wszystko. Zagadałem raz, zagadałem drugi, a potem zostawiłem na chwilę (formalności do załatwienia w biurze festiwalowym) z nimi Kasię, którą kolesie zwyczajnie olali i odeszli bez słowa. Mam taki problem, że w podobnych sytuacjach zawsze szukam winy po swojej stronie. Może tym razem tak było naprawdę? Jedyny Nelson Dona, dyrektor festiwalu w Amadorze, był zainteresowany rozmową z nami. A spotkanie z nim, zorganizowane w dużej sali kinowej na ostatnią chwilę, oglądało... 6 osób?
Ostatecznie sobota okazała się stracona. Chociaż są i plusy:
- spotkanie z bardzo ciekawie opowiadającym Alexem Robinsonem (gratuluję Timofowi za fantastyczne przygotowanie do spotkania i ciekawe poprowadzenie rozmowy, Alexowi za przemyślane odpowiedzi, a w szczególności tłumaczowi, Bartkowi Kosowskiemu, którego warsztat doceniam, podziwiam, też bym tak chciał umieć!):
- śledziowa wystawa z nie-sa-mo-wi-tym standem z OS! Na wystawie oryginały, szkice etc. No i w czerni i bieli plansze z kolorowanego OS wydanego w wersji zeszytowej. Wow! O ile bardziej podobają mi się niż full color...
- latawiec człowieka pająka w wystawie jakiegoś sklepu na Piotrkowskiej:
- pyszne jedzonko z komiksowego menu w festiwalowej restauracji, w takim towarzystwie miłym (;-)):
- spotkania i chwila rozmowy po gali festiwalowej z kilkoma osobami, to miłe (ale litości, ci „popierdujący” na scenie mistrzowie ceremonii...)
Na panelu z Normem Breyfogle byłem tylko chwilkę, ale zanosiło się fajnie. Tłumacz Bartek Kosowski wymiatał dalej. Nadal byłem, co ja piszę, nadal jestem pod wrażeniem jego pracy:
Byłem też na giełdzie, tylko raz. Kot Mikan dostał swoją zapłatę za tłumaczenie Torpedo- jakieś frykasy kocie. Jak dla mnie śmierdzą typowo, jak to kocie żarcie. Ale przemiły to gest Iwony Pietrasik ;-)
03.10.2010
Sympozjum komiksologiczne obchodziło w tym roku urodziny. W temacie było spokojnie, bez protestów, obrażania się, grożenia bojkotem, odwoływania etc. Zastanawiam się nad tym, co tak naprawdę myślą niektórzy na temat inicjatywy Krzysztofa Skrzypczyka i jego działalności ogólnie. Słyszę glosy z jednej strony, z drugiej i trzeciej, a potem widzę, co widzę. Więc jak to jest: porozumienie, pójście na kompromis, przymknięcie oka, czy klasyczny two face? To są jakieś niedomówienia chyba...
Byłem na sympozjum szósty raz i nigdy nie było tak dobrze, jak podczas jubileuszowego spotkania. Przede wszystkim obecność czynna Wojtka Birka, którego wystąpienie dało impuls do poprowadzenie kolejnych prezentacji w formie otwartego i żywego dialogu. Na ogół sztywna formuła zakładała wygłoszenie referatu, dwa słowa prowadzącego i nabożne milczenie publiki. Tym razem była rozmowa, było porozumienie, była twórcza dyskusja. Żałuję, że nic nie napisałem w tym roku. Ziniol, Zeszyty Komiksowe, tłumaczenia (dajcie znać jak znajdujecie Torpedo i Latarnię, i nowego Ziniola) i UW wciągnęły mnie całkowicie... Takiej formie spotkań komiksologicznych mówię trzy razy tak. To jest tort urodzinowy...
...a to jest maestro przy jego podziale:
Potem było treściwie, czyli do rzeczy przeszli prelegenci. Fantastyczna sprawa z zaproszeniem i nagrodzeniem Marka Misiory. Trzeba mieć zacięcie i uwielbiać to, co się robi. Autor musi być dumny z formy, w jakiej jego praca została po tylu latach opublikowana. Ja sobie z boku tylko podziwiam. I szczerze gratuluję.
Tyle Łodzi na ten rok. To znaczy tej komiksowej, bo za niecały tydzień będzie tam głośno i HC. Będę tam i ja.
qba- the impossible qba
pssst! przeczytałem Bicepsa na spokojnie i nie usnąłem. Tak jakoś głupio Wam Jacku i Łukaszu strzeliłem na dworcu przy kasach. Wielka wojna goblinów wymiata!!!
pssst! o, i spotkałem w realu mejlowego "petenta", Joasię Grodzką, na sympozjum. Nie spodziewałem się ;-)
Hej, teraz wypiłem sobie, a w Łodzi byłem. Słów kilka ze zdjęciami leci w sieć, choć lepszej relacji niż ta, nigdzie nie znajdziecie ;-)
01.10.2010
Zaczęło się... niefortunnie. Napiszę tak: nie zazdroszczę nikomu sukcesów, gratuluję, kiwam głową z uznaniem; moja krytyka nigdy nie bierze się z czystej złośliwości i wszechpolskiej chęci dokopania komukolwiek, ale rozczarowałem się srodze postawą uczestników tegorocznego City Stories.
Tłumaczyłem album w obie strony, dorobiłem sobie, miałem mieć okazję potłumaczyć spotkanie projektowe i zarobić jeszcze trochę. Ta praca tłumaczeniowa uzasadniała zaproszenie mnie do Łodzi, zakwaterowanie w hotelu trzygwiazdkowym ze śniadaniem, darmową wejściówkę na teren festiwalowy, wiecie, całą otoczkę. Głupio mi, bo spotkanie nie doszło do skutku, głównie ze względu na poranną niedyspozycję gwiazd komiksu polskiego, a ja z pobytu w Łodzi na koszt organizatorów przecież korzystałem. Tłumaczenie to dla mnie praca, o tyle pln-ów za tłumaczenie spotkania z autorami, którego nie było, jestem w tył zawodowo. Czy moje myślenie w kategoriach finansowych jest małostkowe? Nie wydaje mi się, zarabianie pieniędzy nigdy nie wydawało mi się małostkowe. Łatwo być gwiazdą podczas gali, kiedy odbiera się nagrody. Wtedy mało kto na sali wie o kulisach poranka. Warto jednak wziąć pod uwagę tak prosty fakt, że czyjaś nieobecność uderza w wielu ludzi: w organizatorów, na których skupi się krytyka, w prowadzącego spotkanie, w tłumacza spotkania (finansowo), a przede wszystkim w publiczność, jak nieliczna ona by się nie okazała (wzorem profesjonalizmu jest dla mnie w tym względzie pabianicki Proletaryat, który gra koncerty zawsze na maksa, bez względu na frekwencję; no i są to ludzie dorośli, którzy potrafią pić alkohol). Tak, mogę sobie popisać, a i tak cool autor sobie to obróci w żart, podobnie jak uczyni część jego czirliderek ze środowiska.
Jasne, ja się tym wszystkim za bardzo przejmuję, zawsze przed publicznymi tłumaczeniami się stresuję, tym razem też tak było. To właśnie te nerwy powodują, że w zawodzie tłumacza ustnego (symultanicznego i konsekutywnego) pracuje się relatywnie krótko- za duży stres, który kumuluje się na przestrzeni lat. Tylko że o tym niektórzy nie myślą i nie przejmują się. Bo są luzakami i „czyjaś” praca mało ich obchodzi. Należą się bęcki, które do fotografii zaimprowizował Timof.
Druga strona City Stories, portugalska, też była raczej sobotniego poranka zmęczona i mało zainteresowana rozmową. To dziwne, pierwszy raz spotkałem Portugalczyków, którzy mieli gdzieś wszystko. Zagadałem raz, zagadałem drugi, a potem zostawiłem na chwilę (formalności do załatwienia w biurze festiwalowym) z nimi Kasię, którą kolesie zwyczajnie olali i odeszli bez słowa. Mam taki problem, że w podobnych sytuacjach zawsze szukam winy po swojej stronie. Może tym razem tak było naprawdę? Jedyny Nelson Dona, dyrektor festiwalu w Amadorze, był zainteresowany rozmową z nami. A spotkanie z nim, zorganizowane w dużej sali kinowej na ostatnią chwilę, oglądało... 6 osób?
Ostatecznie sobota okazała się stracona. Chociaż są i plusy:
- spotkanie z bardzo ciekawie opowiadającym Alexem Robinsonem (gratuluję Timofowi za fantastyczne przygotowanie do spotkania i ciekawe poprowadzenie rozmowy, Alexowi za przemyślane odpowiedzi, a w szczególności tłumaczowi, Bartkowi Kosowskiemu, którego warsztat doceniam, podziwiam, też bym tak chciał umieć!):
- śledziowa wystawa z nie-sa-mo-wi-tym standem z OS! Na wystawie oryginały, szkice etc. No i w czerni i bieli plansze z kolorowanego OS wydanego w wersji zeszytowej. Wow! O ile bardziej podobają mi się niż full color...
- latawiec człowieka pająka w wystawie jakiegoś sklepu na Piotrkowskiej:
- pyszne jedzonko z komiksowego menu w festiwalowej restauracji, w takim towarzystwie miłym (;-)):
- spotkania i chwila rozmowy po gali festiwalowej z kilkoma osobami, to miłe (ale litości, ci „popierdujący” na scenie mistrzowie ceremonii...)
Na panelu z Normem Breyfogle byłem tylko chwilkę, ale zanosiło się fajnie. Tłumacz Bartek Kosowski wymiatał dalej. Nadal byłem, co ja piszę, nadal jestem pod wrażeniem jego pracy:
Byłem też na giełdzie, tylko raz. Kot Mikan dostał swoją zapłatę za tłumaczenie Torpedo- jakieś frykasy kocie. Jak dla mnie śmierdzą typowo, jak to kocie żarcie. Ale przemiły to gest Iwony Pietrasik ;-)
03.10.2010
Sympozjum komiksologiczne obchodziło w tym roku urodziny. W temacie było spokojnie, bez protestów, obrażania się, grożenia bojkotem, odwoływania etc. Zastanawiam się nad tym, co tak naprawdę myślą niektórzy na temat inicjatywy Krzysztofa Skrzypczyka i jego działalności ogólnie. Słyszę glosy z jednej strony, z drugiej i trzeciej, a potem widzę, co widzę. Więc jak to jest: porozumienie, pójście na kompromis, przymknięcie oka, czy klasyczny two face? To są jakieś niedomówienia chyba...
Byłem na sympozjum szósty raz i nigdy nie było tak dobrze, jak podczas jubileuszowego spotkania. Przede wszystkim obecność czynna Wojtka Birka, którego wystąpienie dało impuls do poprowadzenie kolejnych prezentacji w formie otwartego i żywego dialogu. Na ogół sztywna formuła zakładała wygłoszenie referatu, dwa słowa prowadzącego i nabożne milczenie publiki. Tym razem była rozmowa, było porozumienie, była twórcza dyskusja. Żałuję, że nic nie napisałem w tym roku. Ziniol, Zeszyty Komiksowe, tłumaczenia (dajcie znać jak znajdujecie Torpedo i Latarnię, i nowego Ziniola) i UW wciągnęły mnie całkowicie... Takiej formie spotkań komiksologicznych mówię trzy razy tak. To jest tort urodzinowy...
...a to jest maestro przy jego podziale:
Potem było treściwie, czyli do rzeczy przeszli prelegenci. Fantastyczna sprawa z zaproszeniem i nagrodzeniem Marka Misiory. Trzeba mieć zacięcie i uwielbiać to, co się robi. Autor musi być dumny z formy, w jakiej jego praca została po tylu latach opublikowana. Ja sobie z boku tylko podziwiam. I szczerze gratuluję.
Tyle Łodzi na ten rok. To znaczy tej komiksowej, bo za niecały tydzień będzie tam głośno i HC. Będę tam i ja.
qba- the impossible qba
pssst! przeczytałem Bicepsa na spokojnie i nie usnąłem. Tak jakoś głupio Wam Jacku i Łukaszu strzeliłem na dworcu przy kasach. Wielka wojna goblinów wymiata!!!
pssst! o, i spotkałem w realu mejlowego "petenta", Joasię Grodzką, na sympozjum. Nie spodziewałem się ;-)
Subskrybuj:
Posty (Atom)