piątek, 21 grudnia 2007

pRzYpAdKieM przeczytane 04

A history of violence

Na podstawie tego komiksu powstał bardzo dobry film. Nie będę jednak w szczegółach wyliczał czym się różni od pierwowzoru. Niezbyt nawet pamiętam, bo film widziałem tylko raz w kinie, ale wiem, że bardzo mi się spodobał. Komiks jest oczywiście również udany. Przede wszystkim rysunek: niby niedbała kreska, wygląda jak pierwszy szkic każdej sceny, ale robi przyjemne wrażenie. Vince Locke, rysownik, tworzył między innymi okładki dla grupy Cannibal Corpse. W komiksie zrezygnował z kolorów, co dało super efekt. A history of violence składa się z trzech części, w których poznajemy człowieka nazwiskiem Tom McKenna. Wiedzie on spokojny żywot właściciela małomiasteczkowej restauracji. Ale pewnego dnia dopada go przeszłość, którą poznajemy w formie retrospekcji w drugim rozdziale. Tom staje się bohaterem, dając nauczkę drobnym rzezimieszkom, co uruchamia lawinę zdarzeń, której nasz bohater wolałby nie prowokować… Stopniowo dowiadujemy się o jego gangsterskiej przeszłości, a raczej o pewnym występku, którym naraził się mafii. Tom, czy raczej Joey, bo tak naprawdę nazywa się główna postać tej opowieści, musi stawić czoła temu, przed czym uciekał. I udaje mu się wyjść z opresji cało. Chociaż zamykające komiks słowa ‘It’s all over’ wcale nie brzmią przekonywująco… A wręcz jak zapowiedź katastrofy. A history of violence to opowieść o pragnieniu odcięcia się od przeszłości, o takim typowym amerykańskim motywie zerwania ze starym życiem i próbą ułożenia go sobie na nowo. Tom w swoim nowym miejscu na ziemi ma żonę, rodzinę, pracę i dług do spłacenia, o którym pewni ludzie nie pozwolą mu zapomnieć. I jak bardzo szlachetne pobudki nie kierowałyby Tomem kilkanaście lat temu, zadarł on z niewłaściwymi ludźmi i ponosi pełne tego konsekwencje. Wracając jeszcze na chwilę do filmu: wydaje mi się, że kontrast między nowym życiem Toma, a rzeźnią, która następuje później, był tam zdecydowanie większy, ale takie prawo filmowców: wyeksponowali taki wątek i zrobili to bardzo dobrze. A komiksiarze dali temu wszystkiemu początek. Ten komiks czyta się znakomicie.

Arkham Asylum: Living Hell

Przyznam szczerze, że ten komiks kupiłem, bo na okładce był Batman. W środku pojawia się on na około 10 stronach. Powinienem być zawiedziony… Ale nie jestem! Arkham Asylum: Living Hell to kapitalny komiks, w którym w roli głównej występują złoczyńcy. Warren White, ‘Great White Shark’, staje przed sądem za największe oszustwo giełdowe w historii Gotham. Aby uniknąć surowej kary symuluje chorobę umysłową, co ma mu zapewnić uniewinnienie. Jednak sędzia, w związku z tą rzekomą chorobą umysłową, postanawia zesłać go do Arkham na obserwację… No i zaczyna się. Warren stopniowo z nieporadnego więźnia staje się wyjadaczem. Spotyka na swojej drodze Jokera, Szalonego Kapelusznika, Dwie Twarze, Poison Ivy i wielu innych. Ilość postaci, które wirują zanurzone w szaleństwie Arkham jest imponująca. Pojawia się nawet Etrigan, czyli najlepszy wierszokleta wśród demonów. Historia zaskakuje na każdym kroku. Trzeba przyznać, że autorzy tego komiksu (Dan Slott, Ryan Sook, Wade von Grawdbadger i Jim Royal) stworzyli niezwykle intrygującą opowieść, w której bardzo zręcznie żonglują wątkami i nie pozwalają nam się nudzić. Mało tu sztampy, a wiele pomysłowości. Arkham Asylum: Living Hell to kapitalny horror psychologiczny (a do jakiego innego gatunku mógłby należeć komiks, którego akcja rozgrywa się w zakładzie dla psychicznie chorych?). Jest tu też sporo elementów zwykłego horroru: mam na myśli wielki zjazd demonów w końcówce. Psychodeliczno-paranoiczna atmosfera udzieli Wam się z całą pewnością, gdyż komiks wciąga. Niebezpiecznie wciąga…
Nie zdradzam szczegółów, bo nie lubię kiedy w recenzji wyciekają jakieś scenariuszowe smaczki, ale o jednym jeszcze muszę wspomnieć: kiedy dostajemy do ręki komiks o takim tytule, to spodziewamy się, że bez Batmana się nie obejdzie. I w tym pRzYpAdKu również tak jest, tylko że Batman pojawia się zaledwie trzy (albo cztery, dla spostrzegawczych) razy, za każdym razem w odpowiednim momencie. Jego cień krąży nad całą historią. To bardzo ciekawy i udany zabieg, bo oddaje to, co w postaci Batmana najlepsze: te jego wejścia nietoperza, to pojawianie się znikąd, kiedy nikt się ich nie spodziewa, a kiedy Batman jest najbardziej potrzebny. I jeszcze jedno: okładki do tego komiksu stworzył pewien zbir, Eric Powell. I są one kapitalne, tak jak komiks. I nie ma w tym żadnego pRzYpAdKu.

Skin Deep

O tym komiksie miałem napisać już dawno temu… Wydanie, które posiadam pochodzi z 2001 roku i zawdzięczamy je Fantagrphics Books (http://www.fantagraphics.com/; w ich katalogu warto poszperać; ze znanych mi lepiej twórców polecam Jasona i Joe Sacco). Pierwszy raz Skin Deep wydany został w 1992 roku przez Penguin Books. Jest to zbiór 3 historyjek. Pierwsza opowiada nam o Dog Boyu, czyli o biednym człowieczku, którego nie było stać na przeszczep ludzkiego serca, więc zrobił sobie taki tańszy przeszczep…psiego serca. I zaczął zachowywać się jak pies. Na http://www.youtube.com/ można znaleźć filmiki z Dog Boyem, które dobrze oddają klimat komiksowy. To zabawna opowiastka. Bohaterem drugiej jest Bliss Blister, religijny oszust ze świętym znamieniem wypalonym na piersi. Po końcowym wybuchu przybywa mu jeszcze jedno znamię, na plecach tym razem. I nie jest to święty symbol. Przypowieść ta fantastycznie piętnuje religijny fanatyzm i głupotę ludzi, którzy wierzą religijnym naciągaczom-cudotwórcom-uzdrowicielom.W trzeciej historyjce poznajemy pewną kurę domową, która pisze powieść A marriage made in hell. Ta zakręcona opowiastka jest o kobiecie, czekającej na ukochanego, który pojechał na wojnę. I wrócił jakiś taki dziwny… Rozerwało go na kawałki gdy zabawiał się z panienką, a potem lekarze poskładali go do kupy. Tylko że trochę im się elementy pomyliły… Z tego pobieżnego opisu chyba można zgadnąć kto jest autorem komiksu? Oczywiście znany polskim czytelnikom Charles Burns. Rysownik i scenarzysta wydanych u nas Blackhole i El Borbaha prezentuje w Skin Deep esencję swojego stylu: ekscentryczne (potocznie: chore) pomysły oraz czysty, czarno-biały rysunek. I te dziwaczne twarze postaci, jakby wszyscy byli mutantami… Styl Burnsa jest dosyć niepokojący, ale trzeba przyznać, że bardzo oryginalny. To jeden z tych artystów undergroundowych, których poznajemy od pierwszej kreski. Nad rysunkiem Burnsa krąży niezwykle czarująca atmosfera amerykańskich lat 50-tych oraz próba wywleczenia na światło dzienne tego smrodku, który skrywał się za fasadą szczęśliwego, plastikowego i pruderyjnego społeczeństwa. Oj, zachodzi pewnym ludziom za skórę…
qba

Brak komentarzy: