środa, 19 marca 2008

pRzYpAdKiEm przeczytane 05

Wiele wody w Dunaju upłynęło, odkąd cokolwiek tu napisałem. Powodów, wymówek i przeprosin również byłoby wiele, ale podaruję je sobie i skupię się na pisaniu.

Dziś w "pRzYpAdKiEm przeczytane" przyjrzymy się trzem zupełnie różnym pozycjom. Różni autorzy, różne historie, różne style rysowania.

Transmetropolitan vol. 0 - Tales of human waste

Tales of human waste w zasadzie ciężko nazwać komiksem. To połączone wydanie dwóch mniejszych trade'ów (I hate it here, Filth of the City) jest tak naprawdę zbiorem kolumn znanego także w Polsce dziennikarza - Pająka Jerusalema. Każdy jego tekst opatrzony jest rysunkiem innego artysty, a trochę znanych postaci w tym przedsięwzięciu udział wzięło, że wspomnę chociażby o takich sławach jak Bill Sienkiewicz, Eduardo Risso, czy Brian Michael Bendis.
Same teksty trzymają dosyć równy poziom; Niektóre zabawne, inne poważne i wytykające głupotę ludzkiej rasy, jeszcze inne skupiające się na postaci samego Pająka. Tu ostrzegam, że po tytuł ten nie powinien sięgać nikt, kto nie czytał przynajmniej trzech-czterech pierwszych tomów serii. W kolumnach Jerusalema znajduje się sporo odniesień do głównego wątku fabularnego, a niekiedy można je nawet traktować jako jego uzupełnienie.
W kwestii ilustracji poziom już niestety nie jest tak równy. Zatrważająca ilość rysunków jest wzorowanych na tych, którymi Robertson raczy nas w samej serii, część jest po prostu nieciekawa i tylko niewielka ilość jest naprawdę przyzwoita. Genialne są, moim skromnym zdaniem, dwa: Spojrzenie na doki w wykonaniu Franka Terana i grafika Alexa Maleeva przedstawiająca czarno białe ulice i kontrastującego z nimi kolorowego Pająka.
Tales of human waste to ciekawy zbiór artworków, polecenia godny jednak jedynie dla tych, którzy orientują się w fabule komiksu. Absolutnie odradzam sięganie po ten tytuł na początku znajomości z Pająkiem - ilość drobnych odniesień i otwartych nawiązań do wydarzeń z serii uniemożliwi nie będącemu w temacie czytelnikowi czerpanie przyjemności z lektury.

Tales of the Batman - Tim Sale

Zanim zaczął współpracować z Jephem Loebem i zanim powstały pierwsze "Halloween Specials", Tim Sale rysował już Batmana. Tales of the Batman to zbiór jego wczesnych historii, które stworzył wraz z takimi scenarzystami, jak Alan Grant, Darwyn Cooke, Kelley Puckett, czy James Robinson.
Już we wstępie, Richard Starkings z Comicraft wyjaśnia, co jest tak wyjątkowego w sztuce Sale'a - nosy. Tim Sale zna się na nosach. I biurkach. I detalach. Zapierające dech w piersiach, podnoszące poziom realizmu i utwierdzające nas w przekonaniu, że to wszystko, co widzimy mogło by stać naprawdę w każdym domu. Sylwetki bohaterów, panoramy miast - to wszystko jedno, ale prawdziwy kunszt tego artysty widzimy w kuchni May Parker (Spider-Man: Blue), w gabinecie Sofii Falcone przystrojonym dekoracjami świątecznymi (Batman: Dark Victory), czy w redakcji Daily Planet (Superman for all seasons).
Album dzieli się na trzy dłuższe historie i dwie krótsze - do każdej z nich Sale napisał wstęp ze swoimi spostrzeżeniami.

Madmen across the water to sympatyczna opowieść mająca miejsce w jakiś czas po wydarzeniach z Knightfall, gdzie Bane wysadził w powietrze Arkham. Część psychopatów zostaje przetransportowana do więzienia Blackgate, na czas odbudowy ich dotychczasowego miejsca przetrzymywania. Z takimi elementami, jak Mr. Zsasz, Two-Face, czy The Scarecrow, naturalnie ciężko spodziewać się pokojowej koegzystencji z resztą więźniów...
Jest to jedna z pierwszych historii rysowanych przez Sale'a i widać, że dopiero pracował on tu nad swoim stylem. Przeciwnicy Batmana wyglądają zupełnie inaczej, niż w późniejszych dziełach tego artysty, inne jest kadrowanie i inaczej rysowani są ludzie sami w sobie. Mimo to polecam przeczytać ją - może bardziej, jako ciekawostkę, bo trochę ciężko traktować poważnie najgroźniejszych świrów z Gotham grających w baseball, ale nadal polecam.

Kolejna opowieść, Blades (Znana również polskiemu czytelnikowi, dzięki wydawnictwu TM-Semic) to jeden z komiksów osadzonych wcześnie w karierze Gacka. W mieście pojawia się nowy bohater - Cavalier, wzorujący się na Zorro - szpada i czarujący uśmiech. Jednocześnie Gotham zszokowane jest serią zabójstw na osobach starszych - odpowiedzialny za nie jest niejaki Mr. Lime, a Batman poprzysięga, że dopadnie mordercę...
Pomimo, że wszystko i tak prowadzi do nieuchronnej konfrontacji dwóch bohaterów, sposób w jaki historia jest opowiedziana zasługuje bez wątpienia na pochwałę. Potencjalne zło czai się w każdym - nawet w bohaterach, a Batman jest taki, jaki zawsze powinien być - nieustępliwy, dążący do celu bez zważania na koszty. Złapanie Lime'a jest dla niego najwyższym priorytetem, nawet jeśli ma to oznaczać zaniedbanie innych obowiązków.
Szata graficzna to już ten Tim Sale, którego wszyscy znamy - coraz więcej szczegółów, coraz bardziej charakterystyczna kreska, do tego ciężkie, ciemne kolory idealnie wpasowujące się w klimat opowieści.

The Misfits, czyli kolejne po Madmen across the water wspólne dzieło Sale'a i Alana Granta niestety zawodzi. Ciężko się przyczepić do rysunków samych w sobie, bo Sale jak zwykle odwalił kawał solidnej roboty, ale już scenariusz jest strasznie przewidywalny, a motyw przewodni... Cóż, nigdy nie byłem zwolennikiem poświęcania zbyt wielkiej ilości miejsca dla postaci płaskich i nieciekawych, a próby różnych wydawnictw, mające na celu pokazanie ich ukrytej głębi zwykle kończyły się, moim skromnym zdaniem fiaskiem... I niestety tak jest i tym razem. Calendar Man, Catman, Killer Moth i Chancer to po prostu grupa, która musi przegrać i z góry wiadomo, że przegra. Nawet, jeśli jednym z ich zakładników jest Bruce Wayne.

Tom zamykają dwie krótkie historyjki: Date Knight ze scenariuszem Darwyna Cooke'a i Night after night, opowiastka Kelley'a Pucketa wyciągnięta prosto z Batman: Black & White vol. 2.
To już w 100% ten styl Sale'a, który wszyscy kojarzą z prac takich, jak Daredevil: Yellow, czy Catwoman: When in Rome . Wszystkie rysunki są dopieszczone, jak nigdy, a kadrowanie to istne mistrzostwo. Zwłaszcza w Date Knight rzuca to się w oczy... I nic dziwnego, bo potyczka Catwoman z Gackiem, to w zasadzie jedynie pretekst dla popisów ilustratora ; )

Tales of the Batman na pewno nie zawiedzie żadnego fana Tima Sale'a. Także maniacy twardych opraw, kredowego papieru i obwolut będą zadowoleni, jednak ciężko powiedzieć mi, że jest to pozycja, którą na półce mieć trzeba. Powodem ku temu jest niestety nierówny poziom scenariuszów, ale cóż - to w końcu nie scenariusze były podstawą doboru historii do tego zbioru.

Wir können ja Freunde bleiben (Zawsze możemy zostać przyjaciółmi)

Markus "mawil" Witzel, niemiecki artysta z Berlina, znany jest w naszym kraju dzięki Kulturze Gniewu, która w drugiej połowie 2006 roku wypuściła na rynek jedno z jego dzieł - Bend (Die Band). Autobiograficzny komiks o młodej grupie "rockmanów", którzy postanawiają zacząć grać, jednocześnie mierząc się z problemami życia codziennego od razu do mnie przemówił (Jednocześnie przyprawiając mnie o ból brzucha. Ze śmiechu.), a zważywszy na moje obecne miejsce zamieszkania, w jakiś czas potem zacząłem szukać innych dokonań mawila, tym razem już w oryginale.
I coś tam znalazłem. "Coś tam", które dało mi kolejne kilka godzin świetnej zabawy, pozwoliło na chwilę refleksji i w tej chwili dumnie stoi na mojej półce komiksowej.
Jak nietrudno się domyślić, nie całe życie spędził mawil na bieganiu z gitarą. Ważną rolę odegrały dla niego związki miłosne i to właśnie o nich jest Wir können ja Freunde bleiben.

Stosunkowo cienki tomik, podzielony jest na cztery części, z których każda opowiada o innej miłości autora. Mamy tu więc szczenięce zauroczenie, poważniejszą "miłość szkolną" oraz dwie "miłości wakacyjne", z czego jedną pochodzącą aż ze słonecznej Hiszpanii.
Sposób, w jaki mawil przedstawia każdą z opowieści obudzi wspomnienia w każdym, lub prawie każdym czytelniku. Czytając Wir können ja Freunde bleiben, jako żywe stają przed oczami sceny, kiedy to samemu próbowało się zwrócić na siebie uwagę ładnej dziewczyny, jak to przeklinało się swoją głupotę, kiedy nie wykorzystało się odpowiedniego momentu, żeby ją pocałować i jaki stres przeżywało się przed pierwszym prawdziwym kontaktem ze swoją sympatią. Żeby nie było zbyt wesoło - Witzel przypomina również o smutku, który towarzyszy rozstaniom i chwilą, kiedy słyszy się "Jesteś naprawdę fajny i bardzo cię lubię, ale... Niczego od ciebie nie chcę.".
Szata graficzna bardzo przypomina tą z Bendu - dynamiczne, karykaturalne rysunki w czerni, bieli i szarościach, jednocześnie nie tracące na czytelności i oryginalności sprawiają wrażenie bardziej realistycznych od tych, pokazujących dokładnie każdy mięsień, każdy włosek i każdą kroplę potu na skroni bohatera. Styl mawila doskonale współgra ze scenariuszem i w pewien niewytłumaczalny sposób, tworzy go nawet bardziej wiarygodnym.
Warto zauważyć, że autor umiejętnie naśmiewa się ze swojej, jak i miliardów innych chłopaków nieudolności w związkach, jednocześnie podkreślając, jak wielki wpływ mają one na jednostkę, oraz jak cierpi ktoś porzucony. Nawet, jeśli to cierpienie jest jedynie tymczasowe.

I nie zrozumcie mnie źle - Wir können ja Freunde bleiben to tytuł, przy którym można pokładać się ze śmiechu, a to już od samego czytelnika zależy, czy znajdzie on w nim jakąś ukrytą głębię.
Ja znalazłem. I mam nadzieję, że pozycja ta kiedyś wyląduje w planach wydawniczych Kultury, bo czytelnicy, językami obcymi nie władający, tracą możliwość zapoznania się z naprawdę dobrą pozycją.


mtz

5 komentarzy:

tO mY: pisze...

mtz, jestem w szoku, TY zyjesz :-) a juz myslalem, ze kulka przeznaczona dla Bullocka dosiegla Ciebie :-) Tales chyba jednak sobie podaruje, widzialem w Lizbonie w jednym komiksowym sklepie, ale po pierwsze: dwie najlepsze historie znam, a po drugie: moze w czerwcu bede w Wiedniu, to przeczytam u Cie :-)

myslelm, ze cos o Red Son napiszesz :-)

pzdr

Anonimowy pisze...

O Red Son to napiszę, jak mi sie zbierze materiał na tekst o Elseworlds : ))

Anonimowy pisze...

"Wir können ja Freunde bleiben" jest w naszych planach wydawniczych. Jeszcze w tym roku polska edycja.

pozdrawiamy
kultura gniewu

Anonimowy pisze...

O to to, ta wiadomość cieszy bardzo. Bardzo bardzo.

tO mY: pisze...

mnie tez cieszy, bo nie szprecham po niemieckiemu :-)

qba