piątek, 4 września 2009

Zagubiona recenzja...

Taki konkurs, z dawnych czasów, ale rozwiązania nie widziałem :lol: A film fajny, więc moją pochwalną opinię wygrzebaną z odmętów dysku twardego prezentuję:

Człowiek rakieta Rocketeer, The (1991)
produkcja: USA gatunek: Przygodowy, Sci-Fi
data premiery: 1991-06-21 (Świat)
reżyseria: Joe Johnston; scenariusz: Paul De Meo, Danny Bilson; zdjęcia: Hiro Narita; muzyka: James Horner na podstawie: opowiadania Danny'ego Bilsona i komiksu Dave'a Stevensa; czas trwania: 108; dystrybucja: Imperial

The Rocketeer to chyba mało znany w Polsce film, a o komiksie, na którego podstawie powstał, wiemy chyba jeszcze mniej… Natomiast o tym, że częściowo film oparto również na opowiadaniu Danny’ego Bilsona, dowiedziałem się dopiero dziś (13.01.2008). Ostatnio dzięki kanałowi Ale Kino! miałem okazję obejrzeć tę adaptację po raz kolejny i muszę przyznać, że film mimo 17 lat na karku ma się nieźle.

Człowiek Rakieta (wydaje mi się, że w którymś tłumaczeniu ten tytuł nie był spolszczony, ale być może to tylko pamięć mnie zawodzi) został nakręcony w 1991 roku. Reżyserem obrazu opartego na opowiadaniu Danny’ego Bilsona i na komiksie Dave’a Stevensa (postać Rocketeera zadebiutowała w Starslayer#2 w 1982) jest Joe Johnston. Większej liczby detali technicznych na temat filmu oszczędzę czytelnikom, bo te można znaleźć (lub mówiąc modnie: ‘wygooglować’) bez problemu w Internecie.

Historia opowiedziana w filmie nie należy do zbyt skomplikowanych: oto Cliff Secord (Bill Campbell), pilot-akrobata, znajduje plecak rakietowy, superwynalazek, który jak łatwo się domyślić jest obiektem pożądania kilku wrogich sobie frakcji: FBI, gangsterów i sławnego aktora, który z tymi gangsterami pozornie współpracuje. Cliff nie zamierza zwracać plecaka. Staje się tytułowym Człowiekiem Rakietą, kiedy podczas pokazu lotniczego ratuje pilota ze spadającego samolotu. Oczywiście w filmie jest i piękna dziewczyna, Jenny (Jennifer Connelly), którą bezwzględnie w swojej rozgrywce chce wykorzystać sławny aktor. Okazuje się on pracować dla nazistów, którzy zamierzają użyć plecaka rakietowego do stworzenia superoddziału, który ma wziąć udział w zbliżającej się wojnie (akcja rozgrywa się w 1938 roku).

I co jest tak wyjątkowego w tej adaptacji, że zdecydowałem się o niej napisać? Otóż kilka rzeczy. Przede wszystkim film urzeka prostotą, unikając przy tym prostactwa i nieznośnego powielania klisz. Oczywiście kończy się szczęśliwie, ale unika przy tym banalności. Oczywiście główny bohater walczy o kobietę i wygrywa. Być może to są ograne motywy, ale pokazane w uroczy sposób, w urzekającej atmosferze lat trzydziestych i wystylizowane na stary, dobry, rozrywkowy film. Mamy sporo akcji, efektownych scen, trochę motywów szpiegowskich, trochę s-f, trochę humoru, awanturnictwa i kilka genialnych scen (np. FBI i gangsterzy ramię w ramię walczą przeciw nazistom). Najbardziej jednak zapada w pamięć z tego filmu nutka nostalgii, tęsknoty za czasami, w których wszystko było prostsze i nie wszystkim zależało tylko na pieniądzach. Świetną puentą takiego stanu rzeczy, tego, że są inne, ważniejsze wartości, jest zachowanie gangsterów, którzy kiedy dowiadują się, że aktor, dla którego pracują jest niemieckim szpiegiem, rezygnują z obiecanych pieniędzy i stają po stronie głównego bohatera.

Podobno The Rocketeer nie jest wierny w 100% komiksowemu oryginałowi, ale myślę, że to dobrze. Bo i po co kręcić film, który w szczegółach powtarza każdy jeden punkt akcji znanej z komiksu (no chyba, że chodzi o popis wizualny jak w Sin City czy 300)? Myślę, że w wersji filmowej komiksu powinno chodzić przede wszystkim o oddanie jego atmosfery i zachowanie głównych wątków i cech bohaterów. Chodzi o to, żeby nie zmieniać na siłę tego, co istotne w konstrukcji komiksu i co stanowi o sile i wyrazistości danej postaci (czyli nie robić tego, co stało się w filmie Pogromca z 2004; moim zdaniem odarto film i postać z dramatyzmu). I tego błędu recenzowany film unika. Jest zgodny z duchem komiksu, ale nie kopiuje z niego wszystkich wydarzeń (tak jak między innymi dwa pierwsze kinowe Spiderman’y).

Film Joe Johnstona przekazuje proste prawdy, dostosowując swą konstrukcję oraz rozwiązania fabularne do czasów, w których się rozgrywa. Nie ma tu rozdźwięku, żadnego konfliktu- całość jest spójna i, dzięki dobrze wyważonej mieszance stylów, atrakcyjna. Główny bohater jest odważny, jego wybranka piękna i słodka, prawdziwe czarne charaktery chcą tylko pieniędzy i są bezwzględne, dobro zwycięża etc.. Jak w klasycznym komiksie dla dwunastolatków.

pssst! jeszcze jeden dopisek do tej przegadanej recenzji: kwestia pokazywania przemocy. Przemoc w kinie stała się bardzo atrakcyjna, a jej przedstawianie to nieustanny wyścig zbrojeń, czyli audiowizualne uatrakcyjnianie ostrych scen poprzez epatowanie dźwiękami łamanych kości i bryzgającą krwią, w myśl zasady im więcej, tym lepiej. Ja też lubię sobie takie popisy obejrzeć i uważam, że w filmie jest dla nich miejsce. Jeśli jednak chcecie odpocząć od takiej nowoczesnej brutalności, to Człowiek Rakieta idealnie się do tego nadaje. Przemoc jest w nim w idealnie dobranej dawce i w formie, która nie dominuje w żaden sposób nad resztą wątków. Bo to nie jest film o przemocy, a pięknych wartościach i czasach, które odchodzą (już odeszły?) w zapomnienie. Sprawdźcie, jeśli macie ochotę na atrakcyjne i stylizowane kino komiksowe, w Waszym programie telewizyjnym, czy akurat pRzYpAdKiEm gdzieś nie leci powtórka…

pssst!! przy pisaniu tej recenzji korzystałem z informacji dotyczących filmu i komiksu znajdujących się na http://www.filmweb.pl/ i http://en.wikipedia.org/

pssst!!! podobny mechanizm przezentuje zapomniany już trochę Dick Tracy. Również niedawno obejrzałem, również polecam!

Brak komentarzy: