piątek, 26 listopada 2010

City Stories w TV Amadora

Jeśli nie można pojechać na festiwal komiksowy, to można sobie o nim poczytać, albo pooglądać krótkie reportaże filmowe. Z tegorocznej Amadory jest w czym wybierać, ale nas najbardziej chyba interesuje polska obecność na największym portugalskim komiksowym festiwalu, czyli wystawa City Stories. W części po portugalsku tego reportażu mowa jest o ogólnych założeniach projektu, a reszta jest po angielsku, czyli po prostu sobie obejrzyjcie, jeśli ktoś jeszcze nie widział.

Śledzę City Stories od samego początku i po części podzielam zdanie autorów tegorocznego albumu. Jest bardzo dobry, ale jednak nie stawiam go ponad edycją włoską, czy francuską. Wizualnie City Stories nigdy nie rozczarowało, scenariuszowo można już ponarzekać. W pRzYpAdKu kooperacji portugalsko-polskiej nie będę narzekał, bo i nie ma specjalnie na co. Pedro Moura, któremu podesłałem ten albumik wraz z egzemplarzem Zeszytów Komiksowych, gdzie można znaleźć z nim wywiad, wyraził się o nim bardzo pochlebnie. Wcześniej pisał na swoim blogu o wersji francuskiej, podkreślając ogromny potencjał takich przedsięwzięć, równocześnie wskazując pewne pułapki podobnych publikacji. Największym problemem jest to, żeby między scenarzystą i rysownikiem "zatrybiło". Jak podkreślają Bartosz Sztybor i Michał Śledziński, na linii Pol-Port zaskoczyło od początku. I dobrze, chociaż sam, po stronie portugalskiej, sugerowałbym trochę innych autorów do City Stories. Może na całe szczęście wybór nie zależał ode mnie. Wybrano rysowników i scenarzystów, którzy są w stanie stworzyć komiks środka, dla szerokiej publiczności i z tego zadania wywiązali się znakomicie. Ja raczej uderzyłbym w bardziej artystyczne klimaty i z rzeczywistej obsady zostawiłbym tylko Ruia Lacasa (który w innym materiale z tegorocznego festiwalu w Amadorze bardzo chwali zdolności scenariuszowe Bartosza Sztybora i ogólnie zachwyca się samym projektem i wizytą w Łodzi).

Cieszy ogromnie to, że dzięki City Stories i pracy ekipy Adama Radonia doszło do kontaktu między autorami z obu krajów, a jeszcze bardziej cieszy to, że ten kontakt ma zaowocować dalszą współpracą! Tego zabrakło przy poprzednich edycjach, no może poza obecnością autorów rosyjskich na łamach Ziniola, ale to raczej bardziej zasługa kontaktów Timofa z autorami, niż samego rosyjsko-polskiego City Stories. Myślę, że szczególne położenie nacisku na jakość kolejnych albumów projektu jest niezwykle ważne w trudnej sytuacji polskiego rynku komiksowego. Te albumy mają potencjał, aby funkcjonować jako wizytówka polskiego komiksu za granicą, a to z kolei jest niezmiernie ważne dla ludzi, którzy komiksy kochają robić, ale kraj ich funkcjonowania nie stwarza dostatecznych warunków, aby z komiksu się utrzymywać. W im więcej kierunków polscy autorzy uderzą, tym większa szansa, aby się przebić i zostać zauważonym. Ogromnym plusem City Stories jest to, że zaproszeni do projektu autorzy nie muszą przebijać się sami, ale mają też wsparcie instytucji komiks promującej, czyli MFKi. Chyba między innymi dzięki takim właśnie działaniom komiksiarze nadal widzą sens w zarywaniu nocy nad kolejnymi albumami. Być może dzięki takiemu pozytywnemu impulsowi Śledziu jednak komiksowania nie porzuci?

Cieszę się, że byłem w tym roku częścią tego projektu, i że po pojawieniu się w Polsce autorów z Portugalii, teraz Polacy uderzają w tamtym kierunku. Jest jeszcze pomysł wydawców, o szerszym niż tylko Portugalia zasięgu, żeby porozsyłać do zagranicznych wydawnictw z którymi współpracują, próbki tłumaczeń polskich autorów. Myślę, że takiego wsparcia nasi autorzy potrzebują. Jakiejś zachęty do pracy z zewnątrz. Byle podobne inicjatywy pojawiały się częściej.

qba

sobota, 20 listopada 2010

Nuta na dziś- po wczorajszym koncercie SLE: morning in Warsaw



Wow! W sierpniu na dziedzińcu CSW było dziwnie słychać. Tym razem w Laboratorium dźwięk był niszczący, w zasadzie jak dla mnie perfekcyjny! Nie miałem pojęcia o istnieniu tak świetnie przygotowanej sali koncertowej, ale do wczoraj również nie wiedziałem o innych rzeczach (według jakiejś pani z Zaiksu SLE grają utwory Elvisa Presleya i żeby je prezentować na żywo potrzebują zgody rzeczonego Zaiksu). SLE uwielbiam w każdej postaci- tej rozrabiackiej z dwóch pierwszych płyt, tej transowej z ostatniej płyty studyjnej i w kwartetowo-kwintetowo-sekstetowych mutacjach (Potty Umbrella znam wybiórczo, więc ciężko mi w całości oceniać). Radość z grania, dużo pierdolenia między utworami, idealne na piątkowy wieczór. Zabrakło tego utworu, który wlepiam powyżej. Po jego odsłuchaniu wczorajszy koncert mogę uznać za zakończony. Jednego jeszcze tylko szkoda, że 19 liściopada jednocześnie odbywały się dwa super koncerty. Na Hypnotic Brass Ensemble będzie się trzeba wybrać innym razem.

qba- the impossible elvis warrior

wtorek, 16 listopada 2010

"Wyjście przez sklep z pamiątkami"



Zasugerowano mi kiedyś, żeby przy okazji czytania i pisania różnych tekstów być bardziej "zen". No to postanowiłem napisać słów kilka o obejrzanym wczoraj filmie Banksy'ego (dokładnie, o "filmie Banksy'ego", a nie o "filmie o Banksy'm"), bez riserczu. To znaczy, wiadomo że mało kto o Banksy'm nie wie i mało kto nie widział żadnej jego pracy (świadomie, czy nieświadomie), ale względem tego obrazu piszę na tyle "na czysto", na ile mogę. Nie uważam się za znawcę street artu, wiem o tym ruchu znacznie mniej, niż bym chciał wiedzieć, więc mogę strzelać, że się tak wyrażę, panu street artyście kulą w ścianę. Przepraszam.

Myślę o tym filmie od wczoraj. Jego formuła i przesłanie (morał, który Banksy zapowiada na początku) to w moich oczach piękne podsumowanie działalności samego artysty. W tym sensie jest to film o autorze, ale takie spojrzenie byłoby zbyt wybiórcze, bo tak naprawdę jest to film o pewnym mechanizmie działania. Tylko wydaje mi się, że nie tyle o mechanizmie działania samego street artu, ale szerzej, o mechanizmie każdej działalności z pogranicza (?) sztuki, która na początku jest zażarcie marginalizowana przez kręgi krytyki sztuki. Banksy jest jednym z tych artystów, których determinacja sprawiła, iż zaczęto działalność artystyczną, zwana street artem, zauważać na salonach. Tylko jaki był tak naprawdę cel Banksy'ego? I tutaj interpretacji może być tyle, ilu ludzi tematem zainteresowanych. Według mnie celem Banksy'ego nie jest prowokacja, raczej próba ośmieszenia kręgów opiniotwórczych, decydujących niejako, co ma wartość, a co jej nie ma. Pisząc szerzej, to modelowy przykład sytuacji, w której teoria nie nadąża za praktyką i pasożytuje na tym, co powstaje i transformuje się, modyfikuje, ewoluuje w mgnieniu oka. Na przykład teoria tłumaczenia często nie da odpowiedzi na to, jak postąpić z danym problemem tłumaczeniowym, wynikającym z naturalnego eksperymentowania ze strony pisarza. Teoria tylko skomentuje zastany stan rzeczy, z często dla niej zaskakującej rzeczywistości. Zawsze, albo prawie zawsze, będzie o krok "za" nowoczesnym autorem. A że żadna dziedzina próżni nie znosi, stała ewolucja jest jej stałą wartością. To prawidło bardziej, niż jakiekolwiek inne, odnosi się do naszych czasów, w których przemiał informacji jest przytłaczający. Tak, jak mówi Banksy, street artowe działania są "chwilowe", szybko zastępowane kolejnymi. Street art dzieje się w ograniczonej przestrzeni, która pozostaje w nieustannym ruchu. Skonfrontowany z nią teoretyk, zawsze będzie daleko w tyle. To przypomina trochę sytuację, w której mainstreamowe pisma robią tematem numeru coś, co dawno zostało wypchnięte przez kolejne działanie, przez coś nowego. Nadążenie za street artem to jak ściganie się z Flashem, gdyby ten istniał...

No właśnie, a nadążenie za Banksy'm, czy jest możliwe? Wydaje mi się, że trzeba podejść do jego działalności z dystansem. Tak samo, jak do tego filmu. Obraz jest prześmieszny i okrutny. Myślę, że kiedy Thierry Guetta opowiada o tym, jak to kupuje ciuchy za grosze, które później sprzedaje zmanierowanej i zblazowanej młodzieży, jednoznacznie daje do zrozumienia, że podobny mechanizm rządzi street artem wkraczającym do galerii sztuki. To taki psikus, który fajnie zrobić słabo myślącym za siebie ludziom. Trochę większego kalibru psikusem jest zrobienie dużej wystawy i sprzedanie zrobionych na jedno kopyto i na chybił-trafił "dzieł" za tysiące dolarów. Z jednej strony to nabijanie się, ale i jednocześnie próba uzmysłowienia pewnym kręgom małostkowości i paradoksalności w ich działaniu i rozumowaniu przy ocenie niektórych zjawisk. To też badanie granic, punktu krytycznego- do którego momentu ludzie będą wierzyć we wszystko, co widzą i czytają? Krytyka bezkrytycznego i sterowanego myślenia? Według mnie raczej próba uzmysłowienia tego faktu ludziom, próba wyrwania ich ze stanu mentalnego odrętwienia, bo w jakiejś części, choćby była ona bardzo mała, jest się częścią tego mechanizmu (w tym miejscu polecam szereg podobnie nastawionych produkcji, choćby Czeski Sen).

Oprócz tego film sygnalizuje też pewne niebezpieczeństwo uznania wszystkiego za sztukę, przypisanie wszystkiemu wartości. Mam wrażenie, że świadomość uruchomienia tego procesu, albo lepiej chyba napisać, świadomość przyspieszenia i zintensyfikowania tego procesu, dociera do street artystów. Z drugiej strony uważam, że ich zajęciem jest działanie, tworzenie zjawiska, a nie jego opisywanie. Taką linię obrony mogą w razie czego przyjąć.

Postać filmowca-amatora w tym filmie jest na tyle groteskowa, że ciężko w nią uwierzyć. Gdyby nie to, że (podobno) tak dobrze mówi po francusku, znaczy się idealnie, to uznałbym że to właśnie sam Banksy. Znakomity by to był kawał, prawda? Wydaje mi się, że muszę napisać, że Banksy śmieje się tym filmem, że to jest klasyczne "jajo". Tak mi nakazuje mechanizm obronny. Film jest zabawny, cholernie warto go zobaczyć. I wbrew opiniom niektórych, nie jest to tylko rozrywka, bo zmusza jednak do kilku poważniejszych refleksji. Postanowiłem napisać o tym filmie, bo Banksy mnie fascynuje, ale nie w taki sposób, że muszę wiedzieć kim jest. Fascynuje mnie jego praca, o której dziwnie się jednak słucha w naukowych kręgach. To trochę tak, jak mówić o efektach narkotyzowania się bez ich indywidualnego doświadczenia. Jak to śpiewał Grabaż "mówisz o tym, co czytałeś tylko w książkach", czy jakoś tak to leciało.

qba- the impossible exit warrior

pssst! tutaj oficjalna strona filmu, którą teraz dopiero zacznę przeglądać

pssst! a teraz jeszcze tylko lektura tego wpisu, tak na koniec, ja też czytam go dopiero po napisaniu swojego posta ;-)

piątek, 12 listopada 2010

Słodka Chwila Wolności, czyli Patriotyczne Gofry

Najlepsze pomysły wpadają do głowy przy śniadaniu ;-)



Postanowiliśmy uczcić 11 Listopada przy śniadaniu, dzień później. Zastanawiałem się jak obchodzić to święto i co ono dla mnie znaczy, co znaczy dla innych? Podobno jest to data symboliczna, bo ostatnie obce wojska Polskę opuszczały około lutego 1919 roku, a święto niepodległości zaczęto tego dnia obchodzić oficjalnie w 1937. Mogę kręcić, bo gdzieś w przelocie to usłyszałem, jakaś wypowiedź w telewizji (?), a jak ja zapamiętałem, to zupełnie inna sprawa. W sumie to nie mam nic przeciwko temu, żeby tak czcić ten dzień, na słodko. Inaczej. Sensowniej, niż okładać się pięściami i przebierać za żydowskich więźniów w kontrmanifestacji.

Tytuł komiksu wymyśliła Kasia, a nazwę gofrów ja sam! Smacznego.

qba- patriotyczny gofer

pssst! a tutaj piosenka z dedykacją dla pojebów

poniedziałek, 8 listopada 2010

Za jeden kadr... siedem: dwa szczęśliwe kadry

Czasami zatrzymuję się w komiksie nad jakimś jednym kadrem i potem zostaje mi on w głowie na długo...

Zapewne internetowe zwierzaki znają tę rubrykę bardzo dobrze. Ja, mimo poczytywania Esensji dopiero wczoraj wpadłem na wyżej podlinkowany cykl. Nie wiem nawet od kiedy się ukazuje. Ja swój cykl rozpocząłem tym wpisem, dotyczącym komiksu Pogrzeby Łucji. Komiksu, który chyba dosyć niesłusznie przeszedł w zasadzie bez echa.

Bez echa nie powinny przechodzić też moim zdaniem kolejne zbiorcze wydania Lucky Luke'a (Lucky'ego Luke'a, jak odmienia tłumacz; mi się nie podoba, nawet jeśli jest poprawnie). Wątpliwości może budzić format. W takim samym wydawany jest Tintin, ale tam czasami tekstu jest tyle, że format psuje przyjemność z czytania. Z Lukiem tego problemu nie ma. Jest to bardzo poręczne, jeśli czyta się komiks podróżując środkiem transportu miejskiego, a niestety ten sezon przemieszczania się z biurem podróży ZTM Warszawa chyba nieodwołalnie nadszedł i ku mojej rozpaczy rower trzeba odstawić. Również ku rozpaczy mojego portfela, bo niestety legitymacja doktorancka nie zostanie mi już przedłużona. To boli, wydać 9 pln na dobówkę...

Ale tam, poboli, a tymczasem dla rozweselenia można sobie "poczytać" o przygodach kowboja. Lucky Luke zbiorczy, odsłona druga (o rany, ile czasu mi zajęło kupno tego komiksu...) nie rozczarowuje, ani nie zaskakuje. Dosyć prosty humor, który może trafić do bardzo różnych grup wiekowych, może trochę monotonny przy dłuższym kontakcie, to jest, przy jednorazowej lekturze całości. W rysunku też nie ma fajerwerków, kadrowanie, przejścia między rysunkami, kolor- wszystko jest na miejscu. A jednak mimo tej niczym nie zmąconej konwencji, komiks ma w sobie tyle humoru i żartobliwych rysunkowych perełek, że potrafi pobudzić i pozwala nie zwracać uwagi na walczących w tramwaju o miejsca (młodzi kontra starzy). Pozwala też wypełnić czas w kolejce do lekarza po stempelek. No i wreszcie pozwala wrócić do domu w dobrym humorze i sprawia, że ma się ochotę coś na ten temat napisać.

Dwa kadry z pierwszej historii pt. Sędzia szczególnie zapadły mi w pamięć:



- tutaj żart skupia się na miśku, który jest prawą ręką tytułowego sędziego (swoją drogą cała ta historia opiera się na doskonałej kreacji tej postaci) i stanowi, powiedzmy, władzę wykonawczą w mieścinie Langtry; miśka się wszyscy boją, a jego groźne "grrrr" na przywitanie dobitnie to chyba udowadnia; no ja się uśmiałem przy tym fragmencie i myślę, że każdy czytelnik wprowadzony w świat przedstawiony tej historyjki będzie miał podobnie- wszak Lucky Luke to taki komiks, w którym tak naprawdę nic złego nikomu nigdy się nie dzieje;



- na tym kadrze z kolei widzimy końcówkę egzekucji konkurencyjnego sędziego, który pojawia się w Langtry; jak to w westernie, w zasadzie w jego parodii, konieczne są pewne elementy typowe- między innymi whisky, Meksykanin, saloon, no i sępy; a tutaj cieknie im ślinka, choć ostatecznie muszą obejść się smakiem;

Jeśli ktoś jest meteopatą i miłośnikiem komiksów jednocześnie, i jeśli czyta pRzYpAdKiEm (a taka kombinacja jest raczej mniejszościowa i mało prawdopodobna), to zapewne ucieszył się z tego optymistycznego wpisu. Mam nadzieję, że poprawiłem komuś humor.

qba- the kowboj

sobota, 6 listopada 2010

czwartek, 4 listopada 2010

...jednym zdaniem/jednym słowem w kolejności odwrotnej do kolejności czytania ;-)



Loveless #4: niestety w porównaniu z hucznym powitaniem, finał rozczarowuje;



RG #2: dobry komiks nad Wisłą;



Hector Umbra #2 i #3: pełnokomiksowe szaleństwo;



Prosiacek(zebrany): do znudzenia będę twierdził, że ten autor powinien powrócić do komiksowego koryta i zostać zaprezentowany w ramach wystawy mistrzowie polskiego komiksu, bo drugiego takiego polski komiks nie wyhodował, a zebrane "prosiacki" są najważniejszym polskim komiksem tego roku;



Blacksad #4: w nocy wszystkie koty są czarne;



Komiks za żelazną kurtyną: bardzo pożyteczne opracowanie, które według mnie powinno być dwujęzyczne (inglisz, jak sugeruje okładka), i którego problemem jest miejscami zbytni natłok nazwisk i tytułów kosztem ukontekstowienia historyczno-społecznego, co urasta w mojej głowie do wielkości niemalże muru berlińskiego;



Komiks w Świecie Młodych: podziwiam pracę MFKiG i Conturu w uporządkowywaniu historii polskiego komiksu;



Mistrzowie Polskiego Komiksu- Baranowski, Śledziński, Truściński: zastanawiałem się, czy notkę Śledzia w tym katalogu napisze Krzysztof Skrzypczyk, ale chyba nadal obowiązuje punkt widzenia z artykułu "Mniemany magnetyzm masakry";



Zakazany Owoc i Bracia Kowalscy- to nie jest komiks dla przeciętnego Kowalskiego;



Katalog Wystawy Konkursowej: Komórka, Oby się nie powtórzył, Lemon, Moja papierosowa tożsamość, Oskar Ed, Niedziela, krwawa niedziela, Człowiek kolejka, Kryminał w siedmiu aktach, Obława, Sztuka porozumiewania, Akwizytor,Pewien człowiek postanowił całkowicie odmienić swoje życie, Pojedynek- to jest "moja grupa", z której bym wybierał kandydatów do nagród;



Wykolejeniec- jak dla mnie polski komiks roku;



Podniebny Orzeł- ten komiks swoją łopatologicznością (?) i chęcią obrony pokrzywdzonych i prześladowanych rdzennych mieszkańców Ameryki, zbliża się w kilku momentach niebezpiecznie do poziomu tej piosenki;



Zbyt cool, by dało się zapomnieć- palenie, albo zdrowie, wybór należy do ciebie;



Dziewczyny: Kazik (a jakże);



Zeszyty Komiksowe #10: no limits;



W cztery oczy: twarzą w twarz, na osobności, bez świadków, bez...



Safari na plaży: majtki na maszt i na safari, heja!



Ziniol #9: nie jest to z całą pewnością grecka tragedia, choć brakuje większej dozy publicystyki zarówno greckiej, jak i polskiej;



Sprane dżinsy i sztama: jak na mnie, to te dżinsy są za krótkie;



Laleczki: ostre sztuki;



Tainted: hehe x3;



Samolot: i pomyśleć, że ten komiks zdobył nagrodę na MFK (2007?) i nie trafił wtedy do antologii...



Karton #5: hmmm, zastanawiam się, czy jest winą wyłącznie mojej głowy, że prawie w ogóle nie pamiętam numerów poprzednich, z których każdy mi się w momencie lektury podobał?



Biceps #1: wielka wojna goblinów jest większa niż sam biceps;

pssst! obrazki podkradałem głównie z adresu www.wrak.pl

pssst!! komiksy z tej listy czytałem w dniach 01.10-04.11.2010